Gdybym tylko jednym zdaniem miał określić Marka Łosia, to powiedziałbym: wieczny optymista. I to bardzo niepoprawny.
Do niniejszego wydania naszego tygodnika miałem od dawna przygotowany inny felieton. Jednak w jedną noc musiałem napisać całkiem nowy. Gdy 18 bm. wracałem bowiem autobusem ze spotkania Rady Fundacji im. Brata Alberta, które odbyło się w Otłoczynie k. Torunia, odebrałem niespodziewany telefon. Była to Ania Łoś, która zaledwie parę dni temu wyjechała wraz ze swoim mężem na urlop. Powiedziała: "Marek nie żyje. Miał rozległy zawał i pomimo długiej reanimacji zmarł o godzinie 14". To był dla mnie szok. Jako duchowny wiele razy otrzymywałem podobne informacje, ale ta była dla mnie szczególnie bolesna, bo dotyczyła stosunkowo młodego człowieka, pełnego życiowej energii, którego od wielu lat traktowałem jak młodszego brata.
Marek Łoś urodził się 1 lipca 1960 r. w Krakowie, jako syn Rozalii i Wacława. Był jedynakiem, ale obdarzony dużym poczuciem humoru i łatwością nawiązywania kontaktów. Miał niezliczoną ilość przyjaciół i znajomych. Czas jego młodości wypadł na "karnawał Solidarności" i stan wojenny. Działał w NSZ. Wciągnięty w nurt podziemnej konspiracji połknął drukarskiego bakcyla. Bibułę drukował najpierw na powielaczu, a następnie na sitodruku. Po ukończeniu studiów prawniczych na Uniwersytecie Jagiellońskim i odbyciu służby wojskowej zajął się prowadzeniem własnej działalności gospodarczej, gdyż z natury swojej nie potrafił pracować na etacie w jakimś biurze. Po prostu kochał wolność. Był miłośnikiem sztuki, kolekcjonerem i bibliofilem, a przede wszystkim wydawcą z powołania. Wraz z żoną Anną (z domu Kluz), absolwentką teatrologii i dziennikarką Radia Kraków, założył Małe Wydawnictwo. Była to działalność z misją. Postawił sobie bowiem za cel wydawanie książek ambitnych, bez uciekania się do komercji i taniej sensacji. Kokosów na tym nigdy nie zrobił, ale wyrobił sobie dobrą renomę jako wydawca. Angażował się przy tym w działalność patriotyczną, począwszy od dorocznych Marszów Szlakiem Pierwszej Kadrowej, a na różnego rodzaju uroczystościach rocznicowych skończywszy. Z kolei w swoim domu w podkrakowskich Wróblowicach organizował wspólne śpiewania pieśni, na które spraszał ogromną liczbę gości.
Marka poznałem w połowie lat 90., gdy wspólnie pojechaliśmy jako wolontariusze do dotkniętej wojną Czeczenii. Wyjazd odbył się w ramach konwoju humanitarnego zorganizowanego przez profesora społecznika Zbigniewa Chłapa i stowarzyszenie Lekarze Świata. W następnych miesiącach wraz Markiem i Anią pojechaliśmy do Charkowa na Ukrainie. Także z konwojem humanitarnym, tym razem zorganizowanym na rzecz dzieł charytatywnych prowadzonych przez tamtejszą parafię i siostry franciszkanki z Lasek, które opiekowały się niewidomymi. Podobnych wyjazdów odbyliśmy kilka. Łączyła nas fascynacja Wschodem, a zwłaszcza Kresami i Ormianami. Dodam, że do dziś w krakowskiej rozgłośni Ania prowadzi audycję "Na wschód od Zachodu", która jest poświęcona mniejszościom etnicznym i narodowym. To umocniło naszą przyjaźń, a państwo Łosiowie wraz z córką Kasią, którą chrzciłem, bardzo szybko wciągnęli się także w działalność Fundacji im. Brata Alberta w Radwanowicach. Zaprzyjaźnili się przy tym z wieloma pracownikami, wolontariuszami i podopiecznymi tego dzieła. Marek, który przez pewien czas wchodził nawet w skład władz statutowych fundacji, kipiał inwencją. Drukował kalendarze, foldery i materiały reklamowe, wykonywał plakietki, a nawet ceramiczne płaskorzeźby. Zajmował się także promowaniem sztuki osób niepełnosprawnych. Szczególnie opiekował się jednym z artystów, którego nazywał "radwanowickim Nikiforem".
Zajął się także wydawaniem niektórych moich książek. Przełamywał przy tym moje opory, bo po nagonce personalnej, która wybuchła po napisaniu książki "Księża wobec bezpieki", miałem trochę wszystkiego dość. Jednak w końcu dałem mu się namówić na wydanie zbiorczego tomiku poetyckiego pt. "Wiersze", a następnie do wznowienia pamiętników mojego śp. Ojca, Jana Zaleskiego, które ukazały się pod tytułem "Kronika życia", i wywiadu rzeki "Moje życie nielegalne", który przeprowadził Wojciech Bonowicz. Później dzięki jego wsparciu powstały kolejne książki: "Przemilczane ludobójstwo na Kresach", "Nie zapomnij o Kresach" i "Ludzie dobrzy jak chleb".
Marka ostatni raz odwiedziłem w jego domu 13 bm. Przywiozłem mu z Kanady pamiątkę w postaci znaku drogowego z napisem "Uwaga! Przechodzące łosie". Ze względu na swoje nazwisko zbierał on bowiem najróżniejsze obrazy i bibeloty z podobizną tych zwierząt. Na kolację Marek sam ugotował pstrąga, którego zagryzaliśmy zieloną sałatą. Omawialiśmy wydanie kolejnej książki. Rozstaliśmy się, umawiając znów za tydzień.
Dodam, że dom rodziny Łosiów był dla mnie zawsze oazą, gdy musiałem zmagać się z różnymi przeciwnościami. Z Markiem przegadałem setki godzin. Mieliśmy podobne poglądy na świat, ale bardzo odmienne charaktery. Marek był wiecznym optymistą. Na dodatek bardzo niepoprawnym. Podziwiałem go za to. Jako osoba głęboko wierząca często wyjaśniał, że trzeba w każdej sytuacji wierzyć w Opatrzność Bożą. Dziś, gdy Marka już nie ma, tym bardziej te jego słowa są ważne. Ta wiara i optymizm były bowiem jego przesłaniem życiowym.
Na koniec muszę wyraźnie zaznaczyć, że nigdy nie przypuszczałem, iż przyjdzie mi napisać pośmiertne wspomnienie o Marku. Zawsze uważałem, że to on o mnie kiedyś takie wspomnienie napisze. Widocznie Opatrzność Boża chciała inaczej.
505 038 217, (12) 422 03 08;
e-mail klubygp@gazetapolska.pl
ul. Jagiellońska 11/7 31-011 Kraków
Layout i wykonanie: Wójcik A.E.