Nobel dla Barda
Podobno szwedzcy akademicy chwilowo wstrzymali poszukiwania amerykańskiego pieśniarza, Boba Dylana. Dylan gdzieś wsiąkł, tak jakby nie chciał odebrać przyznanej mu Literackiej Nagrody Nobla. Dlaczego? Osobiście widzę trzy możliwości.
Po pierwsze, ma to wszystko gdzieś. Kiedyś, chyba na początku lat 1990. został kawalerem ważnego francuskiego odznaczenia des Arts et des Letters i najwyraźniej to mu wystarczyło. Jest to dziwny człowiek, rozpoznawalny na całym świecie, a jednak nie lubiący rozgłosu, kamer i fotoreporterów (mawia, że fotografia zamienia ludzi w duchy. Chyba by mnie nie polubił, bo z racji podstawowego swego zajęcia, czyli pstrykania zdjęć, też zamieniam ludzi w duchy). Jego biograf, Clinton Heylin napisał kiedyś, że, jak wiadomo, artysta nazywa się naprawdę Robert Zimmerman, zaś Bobem Dylanem staje się tylko wtedy, kiedy musi.
Po drugie, może być, że Dylan jako znawca literatury dostrzega degrengoladę literackiego Nobla w ciągu ostatnich dwudziestu kilku lat. Nie chce być zestawiany z błaznami w rodzaju niedawno zmarłego wojującego komunisty Dario Fo. Nawet uwikłana w określoną stronę politycznego sporu Wisława Szymborska miała z tym Fo pewien kłopot. Dostał bowiem Nobla rok po niej, a jest w zwyczaju, że ubiegłoroczny laureat pisze list gratulacyjny do swojego następcy. Szymborska nie wiedziała co ma napisać, ponieważ nigdy wcześniej nie słyszała o Fo – podobnie jak 99,999 proc. czytelników na całym świecie.
I po trzecie – na odwrót wobec „po drugie”. Dylan uważa, że nie zasłużył na takie wyróżnienie. Skromni i wymagający wiele od siebie samych artyści, a nie celebryci latający od jednej stacji telewizyjnej do drugiej czasem tak mają. Przykładem – choć nie z noblowskiej dziedziny – znakomity amerykański aktor George C. Scott, który otrzymał kiedyś Oscara za najlepszą rolę pierwszoplanową w biograficznym filmie o generale Pattonie, wielkim dowódcy z czasów II wojny światowej. Scott nagrody nie przyjął, ale nie z jakichś powodów politycznych typu wojna wietnamska, tylko dlatego, że uznał iż zagrał w filmie poniżej swoich możliwości. A przecież jego rola była i tak genialna.
Tak czy siak, mnie Nobel dla Boba Dylana bardzo ucieszył. Kiedyś dla pisarza takie wyróżnienie było ukoronowaniem jego długoletniej twórczości i nagrody otrzymywali twórcy znani na całym świecie. W ostatnim dwudziestoleciu otrzymywali je autorzy znani jedynie wąskiemu gronu krytyków, często młodzi ludzie z małym dorobkiem. Tak jak pokojowego Nobla dostał Barack Obama – na zachętę. Jedynym chyba, który rzeczywiście niedawno otrzymał literacką nagrodę w dziedzinie literatury – zasługując na to – był znakomity peruwiański pisarz Mario Vargas Llosa.
Po informacji o przyznaniu Bobowi Dylanowi nagrody różne ważniackie gryzipiórki zaczęły gęgać, że to niedobrze, że Nobla otrzymuje bard, który hańbi się poezją niską, kolaboruje z folkiem, rockiem i bluesem. Gryzipiórki nie wiedzą, że poezja w czasach antycznych była śpiewana, często z akompaniamentem liry i stąd termin – liryka. To, co do naszych czasów dotrwało z Homera czy Wergiliusza jest recytowane, bo tamta muzyka bezpowrotnie przepadła. Starożytni nie znali nut, które wynaleziono dopiero w średniowieczu. Ale dwa i więcej tysięcy lat temu poezja była nierozerwalnie związana z muzyką. Natomiast ważniackie gryzipiórki prawicowe pogęgały, że Bob Dylan to symbol lewackiej „kontrkultury”. Kulą w płot. Czy „kontrkulturowcem” można nazwać artystę, który w swojej twórczości odwołuje się do mistrzów ballad z lat 1940., 30, 20, a nawet do pieśni amerykańskich Murzynów, nierzadko pieśni niewolniczych z XIX w.? Czy tak można nazwać człowieka który wystąpił kiedyś przed Ojcem Świętym Janem Pawłem II i który śpiewał dla Niego słynną balladę „Blowin’ in the Wind”, z refrenem (przekład Marka Zgaińskiego): „Odpowiedź, przyjacielu, jest w porywach wiatru, odpowiedź niesie ze sobą wiatr”. Papież powiedział po wysłuchaniu utworu – Tak, to prawda. Odpowiedź niesie wiatr; tym wiatrem jest Duch Święty.
No i jeszcze jedno na koniec, żeby nie było tak bardzo poważnie. I dla tych, którzy uważają że Bob Dylan to zaćpany lewak. Otóż pod koniec lat 1960. mieszkał on w okolicach miejscowości Woodstock. Urządzono tam legendarny po dziś dzień festiwal, który ściągnął hippisów z całych USA. Do dzisiaj każdy szanujący się Amerykanin w wieku w okolicach sześćdziesiątki twierdzi, że był tam z kwiatami we włosach i słuchał na żywo Jimmiego Hendrixa, Janis Joplin i tak dalej. Z czego wynikałoby, że festiwal zgromadził z parędziesiąt milionów ludzi.
Nie zmieścili by się.
W każdym razie Dylana nikt tam nie mógł posłuchać. Nie zaproszono go, chociaż był pod ręką.
Kiedy w 1994 r. urządzono w dwudziestą piątą rocznicę legendarnego Woodstocka jego niejaką powtórkę, z udziałem weteranów rocka ale i młodych kapel, Dylan zaproszenie otrzymał. W odpowiedzi parsknął do jakiegoś reportera – Wtedy mnie nie zaprosili, no to teraz mam to w d…e.
Charakterek szanującego się Barda. Brawo, Bob!
Tomasz Kowalczyk