Ballady i romanse
I ozwało się Alleluja na Czerskiej i redaktorzy Gazety anieleli po kolei – można by sparafrazować Poetę. Tyle że „potem salwa rozległa się głucha – słuchaj dzieweczko – ona nie słucha”. To już nie najprzyjemniejsza wróżba. Tak mi się zrymowało, gdy słuchałem od paru dni informacji głoszących, że w sondażach przed wyborami do europarlamentu PO przegoniła Prawo i Sprawiedliwość o cały jeden procent.
Lubię sondaże i bardzo je sobie cenię, szczególnie od czasu takiego, którego nigdy nie zapomnę – chodziło o wybory prezydenckie w 2005 roku. Sondaż ów takie podawał wyniki, że redaktorzy z Czerskiej i okolic z satysfakcją informowali, iż Donald Tusk ma „poważne szanse na zdobycie prezydentury już w pierwszej turze wyborów”. I chyba naprawdę w to wierzyli. Jak się w rzeczywistości skończyło, pamiętamy dobrze.
Z sondażami miałem osobiście do czynienia w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych, jako student wydziału socjologii UJ. Piękne to i kolorowe były czasy, gdy Aleksander Kwaśniewski pląsał do wtóru piosenek disco-polo, a na gościnnych imprezach u zamiejscowych studentów, odbywających się w ich akademikach, rzucało się butelkami z balkonu. W samym Instytucie Socjologii przy ul. Grodzkiej 52 też było kolorowo; pełne spektrum światopoglądów i postaw politycznych. Poznałem tam np. profesora Jerschinę, solidarnościowca wywalonego z uczelni w stanie wojennym, który opowiadał mi o słynnym wówczas – głównie za sprawą „Wyborczej”, przestrzegającej przed nacjonalizmem i antysemityzmem – idolu krakowskich skinów, Bolesławie Tejkowskim. No i dowiedziałem się takich rzeczy, których wcześniej nie wiedziałem, mianowicie, że Tejkowski naprawdę ma na imię Bernard, a zmienił sobie na Bolesław żeby bardziej słowiańsko brzmiało; i że już w latach sześćdziesiątych wszyscy podejrzewali go o kolaborację z bezpieką. Poznałem konserwatywnego liberała w angielskim stylu, profesora Sztompkę. Jakiś uzdolniony plastycznie student wykonał kiedyś całkiem udaną jego karykaturę, którą przyczepił na tablicy ogłoszeń z podpisem „Typ Idealny”. (Jak ktoś nie wie, co to jest typ idealny, to niech sobie poczyta Maksa Webera, albo wygoogluje). Karykatura następnego dnia zniknęła i po dziś dzień nikt nie wie, czy ją zabrał prof. Sztompka, czy panie z sekretariatu, zajmujące się piciem dużych ilości kawy i obgryzaniem ołówków (przy innych czynnościach nigdy nie były widziane). No i poznałem też profesora Kubiaka, który za najświetniejszych swoich czasów był członkiem KC PZPR. Zawsze zachowywał się wobec mnie grzecznie i – mając mnie za lidera konserwatystów na naszym roku – czasami w trakcie wykładu zawieszał głos i patrzył niepewnie w moim kierunku, czy aby nie doczeka się gniewnej riposty. Ale to nigdy nie nastąpiło, bo ja nie patrzyłem na niego, tylko na Anię.
Pewnego dnia dostaliśmy w ramach metod i technik badań socjologicznych pakiet z ankietami. Chodziło o realizację sondażu, mającego wykazać, czy mieszkańcy Krakowa zadowoleni są z infrastruktury sportowej w okolicach swoich miejsc zamieszkania. Podzieliliśmy to między siebie; mnie wypadło – wraz z kolegą Bocianem – badanie na Białym Prądniku. Tego Bociana nie należy mylić z Ryszardem Bocianem, znanym w Krakowie działaczem KPN. Bocian nazywał się inaczej, a Bocianem był zwany z uwagi na to, że miał prawie dwa metry wzrostu, był przeraźliwie chudy i ogólnie składał się z rąk i nóg. Gdy robił jeden krok, ja musiałem zrobić kroku półtora; krocząc majestatycznie przypominał w istocie owego ptaka z rodziny brodzących. Pojechaliśmy na ten Biały Prądnik i straciliśmy pół dnia błądząc po blokowiskach i usiłując wedrzeć się na jedną czy drugą klatkę schodową. Zazwyczaj nikt nie otwierał, aczkolwiek czasami otwarła jakaś miła, starsza pani. Wchodziliśmy do mieszkania, rozkładaliśmy na stole papiery i rozpoczynaliśmy serię pytań która trwała z pół godziny co najmniej; i na koniec mieliśmy – zaznaczając „iksami” odpowiednie okienka – odpowiedź: czy staruszce odpowiada infrastruktura sportowa w jej miejscu zamieszkania. To się potem jakoś na kalkulatorze przeliczało, nie pamiętam już jak. Dawne dzieje.
Po południu mieliśmy tego absurdu już dość. Popatrzyliśmy na siebie, po czym bez słowa ruszyliśmy na przystanek autobusowy; ja robiąc kroku półtora, a Bocian jeden. Wróciliśmy w okolice Instytutu, usiedli w (nieistniejącej już dzisiaj) knajpie przy ulicy Poselskiej i zabraliśmy się przy ciemnym piwie do samodzielnego wypełniania ankiet. W godzinę rzecz była zrobiona. Wypowiedzieliśmy się jako anonimowi mieszkańcy Białego Prądnika i ogólny wynik był taki, jakim być powinien i zapewne jakiego oczekiwano. Wyszło – „średnio”.
Zawsze, gdy słyszę o kolejnych niesamowitych wynikach sondaży przedwyborczych, przypomina mi się ta praktyka z dawnych czasów. W związku z tym, niezależnie, czy prowadzi PiS czy PO, niewiele mnie to interesuje. Jedyny prawdziwy sondaż – to są wybory. Oczywiście wtedy, gdy ich wyniki nie trafiają na ruskie serwery, bo wtedy wychodzą „Ballady i romanse”, albo jeszcze dziwniejsze rzeczy. Preferuję jednak solidne podliczanie głosów, czyli mędrca szkiełko i oko.
Tomasz Kowalczyk