Był Konwicki
Dużo w ubiegłym tygodniu działo się różnych rzeczy, ale z całą pewnością nie skomentuję masakry we Francji. Morderstwo to rzecz absolutnie naganna, lecz je ne suis pas Charlie. Jeżeli ktoś „prowokuje” i z tego „prowokowania” żyje, to powinien się spodziewać że kiedyś oberwie, bo w istotę prowokacji wpisane jest ryzyko zaistnienia odpowiedzi. Wejdź do klatki z głodnym tygrysem i „prowokuj” go szturchając kijem – rezultat nietrudny do przewidzenia.
Przy tych koszmarnych obrazkach znad Sekwany jakoś przyblakła informacja o śmierci Tadeusza Konwickiego. Wybitny pisarz i reżyser filmowy zmarł siódmego stycznia w Warszawie. Miał osiemdziesiąt dziewięć lat.
Lubiłem Konwickiego za „Małą apokalipsę”, którą jako przemądrzały smarkacz pochłonąłem jeszcze w głębokich latach osiemdziesiątych. Parę lat temu wziąłem z półki to rozlatujące się i wyblakłe powielaczowe wydanie i próbowałem je sobie odświeżyć. Na nowo pochłonąć. I nic. Nie dało się. Nie wiem, czy to ja się postarzałem, czy tamta podziemna literatura się postarzała i to postarzała niemiłosiernie; może zresztą i jedno i drugie.
Ale mam też na półce Konwickiego „Władzę”, którą pewien mój wujek podwędził w czasach swojej młodości z jakiejś biblioteki. Rzecz z 1951 r., socrealizm czysty, nieskazitelny. Patrzę sobie czasem na biogramy polskich pisarzy debiutujących po II wojnie i zawsze wiem, że prędzej czy później trafię na adnotację brzmiącą mniej więcej tak: już w drugiej połowie lat pięćdziesiątych zaczął odchodzić od socrealizmu. I zawsze zaczynam się wtedy śmiać, bo gdyby ktoś od socrealizmu odszedł w 1951, albo – o, to dopiero coś! – nigdy do niego nie doszedł, to by było coś godnego podziwu. Tylko że niewielu takich twórców mieliśmy.
Adam Ważyk komentując swoje uwikłanie w „soca” podsumował to krótko. Stwierdził – ja wtedy zwariowałem. Na co Stanisław Lem odparł mniej więcej tak: ja z wykształcenia jestem lekarzem, a nie przypominam sobie, żeby Ważyk przedstawił jakieś zaświadczenie od psychiatry że zwariował. No tak, ale i Lem, jeden z ukochanych moich pisarzy w „soca” wlazł swego czasu; i to do tego stopnia, że takich swoich dzieł jak „Obłok Magellana” i szczególnie zbioru opowiadań „Sezam” po roku 1956 nie pozwalał wznawiać. Konsekwentnie, do śmierci, bo się wstydził. Co powodowało, że latami snułem się po krakowskich antykwariatach żeby te cymesy wreszcie dopaść.
Czemu tacy ludzie jak Konwicki, Lem i wielu innych dawali, za przeproszeniem, d… systemowi? Lem nigdy nie odpowiedział i tylko wykpiwał innych, co powinno dziwić i dziwi gdy rozmawia się o pisarzu w którego dojrzałym już dorobku kwestie aksjologiczne zajmują centralne miejsce. Konwicki natomiast bełkotał. Proszę posłuchać: „Swoje socrealistyczne książeczki pisałem z dość wysokiego poziomu wewnętrznego (…). Uważałem, iż potrzebna jest nowa szkoła prostoty, odbita od prostoty życia, którą proponowała nowa ideologia. A zatem mój eksperyment życiowy i socrealistyczne doświadczenie nie było jakimś prostackim upadkiem, lecz również wyrafinowaniem. Na pewnym poziomie doświadczeń życiowych i przemyśleń zadawałem sobie gwałt…”
Co niby? Hej, czy leci z nami pilot?
Zbigniew Herbert rzecz całą wyłożył składnie: „W Polsce jest coś około dwóch tysięcy statystycznych pisarzy. Nic dziwnego, że ta dywizja szukała oparcia w polityce, która dawała nagrody, medale, papier, stołki poselskie i stwarzała rangi, zupełnie jak w carskiej Rosji (…). Przeciętny literat na Zachodzie nie może się utrzymać z literatury. O, tu jest pies pogrzebany! Musi być profesorem uniwersytetu, bidaka, jak ma odpowiednie wykształcenie, albo pracować w banku, jak Eliot. Ktoś, kto tam decyduje się pisać, podejmuje ogromne ryzyko, natomiast tutaj opływał w honory, żył w dostatku znacznie powyżej przeciętnego poziomu fachowca w innej branży. Ryzyko było tylko polityczne: wyczuć wiatry…”.
No i jak tu się dziwić, tak po ludzku, zwyczajnie, Oldze Lipińskiej, która wspominając z sentymentem czasy PRL-u westchnęła – nam, artystom nigdy nie było tak dobrze jak za tamtej władzy…
Krótko mówiąc – po śmierci Tadeusza Konwickiego próbowałem do niego wrócić. Nie dało się, tak jak do – dajmy na to – Stanisława Dygata. „Jezioro Bodeńskie”. Boże, kto to jeszcze dzisiaj czyta?
Nie wiem, co po Konwickim zostanie. Może filmy. „Lawa” na przykład, bo to rzecz naprawdę wielka.
(Cytaty za: Stanisław Murzański „Między kompromisem a zdradą”, Kraków 2002; Jacek Trznadel ”Hańba domowa”, Paryż 1986)
Tomasz Kowalczyk