Kronika zapowiedzianej śmierci
„Wiele lat później, stojąc naprzeciw plutonu egzekucyjnego, pułkownik Aureliano Buendia miał przypomnieć sobie to dalekie popołudnie, kiedy ojciec zabrał go z sobą do obozu Cyganów, żeby mu pokazać lód”.
Wszyscy to znamy; a jeśli ktoś nie zna, to niedobrze że nie zna i powinien nadrobić zaległości. Siedemnastego kwietnia odszedł człowiek, który to zdanie zapisał i otwarł przede mną inny świat. Katowano mnie w szkole żeromszyzną i „Panem Tadeuszem”. Oczywiście, klasyka. Wielka klasyka, ale na miły Bóg – kto dziś czytuje „Pana Tadeusza” ot tak, dla przyjemności? Pamiętam takie popołudnie, gdy nie stawałem przed plutonem egzekucyjnym, tylko wymówiwszy się „nieprzygotowaniem z powodu choroby” przycupnąłem w kącie klasy i gdy koleżanki i koledzy zaczęli pisać wypracowanie otworzyłem książkę. „Co czytasz?” – zapytała pani od polskiego. – „Sto lat samotności” – odpowiedziałem. – „A, rozumiem” – padła odpowiedź.
Gabriel Garcia Marquez nie żyje, a ciągle jakoś za mną łazi. Może to i naturalne, w końcu jego staruszek Buendia też nie żył, co w niczym mu nie przeszkadzało, żeby siadywał sobie spokojnie przed domem i popijał mate. Oni tam w Ameryce Południowej chyba głównie tym się zajmują – siadają na patio (co to u licha jest patio?) i popijają mate (nie znam, nie piłem). A czasami spotykają się na veloriach (ki diabeł?).
Napisał ktoś ongi, że Jorge Louis Borges uchylił drzwi literatury iberoamerykańskiej, by poszła w świat. Julio Cortazar kopnął te drzwi tak, że się otwarły na oścież. A co zrobił Marquez? Cholera go wie. Mnie się wydaje, że on założył szlafrok, miękkie papucie, przeszedł przez te drzwi najpierw uchylone, a potem kopniakiem otwarte, usiadł przy kominku i popijając mate zaczął opowiadać. I tak przez dziesięciolecia opowiadał, aż te jego opowieści doszły do smarkacza w dalekich północnych krajach, którego nie interesowała „Siłaczka” i takie tam żeromszczyzny; i ten smarkacz się zakochał w durnym, siwym dziadku, który był dobry ale i tak strasznie głupi, że uwielbiał Fidela Castro. Wielkim artystom się takie aberracje przydarzają, dość wspomnieć Iwaszkiewicza, co to dostał od Gierka honorowy mundur górnika i kazał się w nim pochować. Twierdził, że w tym mundurze będzie mu ciepło.
Marquez dostał literackiego Nobla głównie za „Sto lat samotności” (było nie było, poszło mu to w 50 mln nakładu), ja jednak zawsze najbardziej cenić go będę za „Kronikę zapowiedzianej śmierci”. To nie jest cegła, to jest właściwie broszurka ubrana w szatę fikcyjnego śledztwa dziennikarskiego. Jest człowiek i jest problem, bo w imię honoru trzeba ten problem rozwiązać. Ale zabójcy tak naprawdę nie chcą zabić; mają to zrobić li tylko z obowiązku, więc na lewo i prawo rozpowiadają co zamierzają zrobić, bo liczą że ktoś ich powstrzyma. Jednakże rzecz musi się dopełnić i każdy rozdzialik kończy się zawołaniem: „Już go zabili!”. Bezlitosny pęd zmierzający do końca, który każdego z nas spotka, tak jak i spotkał siwego, sympatycznego pana z wąsem który nie siądzie już na patio i nie wypije mate; esencja naszego tu i teraz, ekstrapolowana w bliższą bądź dalszą przyszłość.
Jak to było w „Generale w labiryncie”? „Ogarnął cały pokój jasnowidzącym spojrzeniem przedostatnich chwil i po raz pierwszy zobaczył prawdę (…) Obtłuczony ośmiokątny zegar, którego wskazówki z bezlitosnym pośpiechem zmierzają ku nieuniknionemu spotkaniu, jakie nastąpi 17 grudnia o godzinie pierwszej minut siedem, ostatniego popołudnia jego życia (…) Wieczne śniegi, świeży powój, którego już nie ujrzy obsypanego żółtymi kwiatami w następną sobotę, w domu osaczonym żałobą – ostatnie iskry życia, co już nigdy, przez wieki wieków, nie miało się powtórzyć”.
Tomasz Kowalczyk