Tekst alternatywny

Książę Andrzej

Książę Andrzej

Właściwie nie wiedziałem, czy dzisiaj (piszę w poniedziałek wieczorem) wydam z siebie jakiś głos. Publikowanie felietonów we wtorek ma poważną wadę: poprzedni tydzień wszyscy zdążyli już skomentować, a ten nowy dopiero się zaczyna. Ale że jest 10 sierpnia, poszedłem jak co miesiąc na Wawel. I jakoś, ni z tego ni z owego, pogadałem sobie z koleżanką o Piwnicy pod Baranami.

Kiedy wróciłem do domu, wyciągnąłem z półki opasłe dzieło Joanny Olczak-Ronikier, poświęcone historii tego legendarnego krakowskiego kabaretu. Piękne wydanie Pruszyńskiego z wyborem ilustracji dokonanym przez Kazimierza Wiśniaka. Jest tam świetny fragment, jak to Piwnica w czerwcu roku 1980, w ramach Dni Krakowa zainscenizowała powtórkę z historii, czyli wjazd księcia Józefa Poniatowskiego do naszego miasta.

Masa utalentowanych ludzi brała w tym udział. Pani Ronikier wspomina Mariana Eilego, założyciela „Przekroju” (tego prawdziwego „Przekroju”), wówczas staruszka u schyłku życia, który „w swoim malutkim pokoiku na ulicy Litewskiej razem z gromadą młodych ludzi całymi wieczorami z radością i zapałem dziecka wylepiał pamiątki balowe, malował etykietki na flaszeczki z wodą z Elstery, pokazywał jak na kartki pocztowe naklejać kolorowe kamyki”.

Nie było już wtedy w Piwnicy Wiesława Dymnego. Zmarł dwa lata wcześniej, oficjalnie na zawał. Jednak różne pogłoski chodziły o okolicznościach jego śmierci. Pana Wieśka znał jednak dobrze mój wujek Michał, też już niestety bytujący po tamtej stronie Styksu, swego czasu scenograf w Piwnicy (jego praca była typowo krakowską pracą, to znaczy on udawał że pracuje, a Piwnica udawała że mu płaci, ale na wódeczkę z Dymnym jakimś cudem zawsze starczało). To on właśnie opowiedział mi anegdotę, którą później przeczytałem we wspomnianej książce o Piwnicy. Otóż kiedy pojechali do Włoch, do Arezzo, Dymny wydrapał się na pomnik Petrarki i zaczął przemawiać do ludzi miejscowych. Oczywiście po polsku, więc niczego nie rozumieli, ale czynił to z takim zapałem że go słuchali. Szło to tak:

„Tłum: Aaaaa… ooo.

Wiesio: Widmo krąży po Europie! Kogo spotka, w dupę kopie!

A tłum: Eviva Duce!”

Potem, zdaje się jakimś łamanym włoskim, zapytał ludzi czy coś rozumieją. Odkrzyknęli: „Niente!” Więc zaczął rytmicznie skandować „Niente! Niente! Pier…nięte!” i Włosi ochoczo podchwycili hasło.

Wracając do owego krakowskiego wydarzenia w 1980 roku. Księcia Józefa grał Daniel Olbrychski, bo były to jeszcze czasy, kiedy aktor ten kojarzył się z Kmicicem, a nie z Komorowskim (i szkoda, że tak nie zostało). Pisze Joanna Olczak-Roniker:

„Pamiętam Daniela i Janka Krzyżanowskiego na balkonie Domu Kultury. Najpierw przemawiał jeden, a potem drugi. Jednemu i drugiemu trzęsły się ręce i głos, bo takie tłumy skupione, wzruszone i wdzięczne widzieliśmy do tej pory tylko raz – w czasie niedawnej wizyty Papieża. Kiedy Daniel zaczął przemawiać, panowała absolutna cisza. Kiedy mówił o godności i niezłomności Krakowa w ciągu wieków, ludzie chłonęli każde jego słowo. A kiedy skończył, rozległa się burza oklasków. Potem, kiedy szedł przez Rynek ku Sukiennicom, ludzie płakali, próbowali całować go po rękach, jakby naprawdę uwierzyli że zmartwychwstał. Kwiaciarki zbiegły się same z siebie i dawały mu naręcza kwiatów, wołając: zostań z nami, książę! Nie opuszczaj nas, książę!

Niewiarygodna była tęsknota ludzi do jakiejś ważnej, własnej, wspólnej sprawy, która ich zjednoczy”.

Czemu o tym wszystkim napisałem? Bo w 1980 roku tego nie oglądałem. Byłem taki malutki, że czytając „W pustyni i w puszczy” musiałem wleźć na krzesło, żeby ściągnąć pierwszy tom encyklopedii i się dowiedzieć, co to jest ta cholerna chinina. Ale teraz jestem już duży. A w miniony piątek byłem na Wawelu i patrzyłem jak w Krakowie przyjmowany jest Prezydent Andrzej Duda. I było właśnie tak, jak przy inscenizacji przybycia księcia Józefa, tyle że tym razem przybycie było przybyciem autentycznym.

Tomasz Kowalczyk

Tomasz_Kowalczyk_small