Pater semper incertus
No i znowu wynudziłem się w Krakowie przy okazji Święta Niepodległości. Co prawda, z Węgier przyjechało ponad pięciuset przyjaciół, odwdzięczając się za naszą wizytę w Budapeszcie podczas ich święta narodowego. Co prawda Prawo i Sprawiedliwość, z Jarosławem Kaczyńskim na czele, nienawistnie i agresywnie też do nas przyjechało, w związku z czym mainstreamowi dziennikarze po dziś dzień w pocie czoła próbują wykazać, że warszawskie uroczystości były drogą radiową lub telepatycznie sterowane z Krakowa. Nawiasem mówiąc, na miejscu warszawiaków bym się obraził – jak to tak, Warszawa zdalnie sterowana z Galicji?
No ale wynudziłem się, bo mimo wszystko nic się nie działo. W Warszawie spalono jakąś ruską budę na milicjanta i plastikowe kwiatki na metalowym szkielecie – a u nas tylko trochę papierosów. Jedna tylko rzecz mnie zaskoczyła. Otóż gdy – w ramach wypełniania swoich obowiązków fotoreportera – chciałem wejść na Plac Matejki, gdzie odbywa się centralna część uroczystości 11 listopada – zostałem powstrzymany przez ludzi podlegających ministrowi Bartłomiejowi Sienkiewicz. (Specjalnie tak napisałem; wiem że nazwiska się w języku polskim odmienia, ale ja mogę odmieniać Henryka Sienkiewicza, a Bartłomieja raczej nie, bo wychodzą mi same brzydkie wyrazy). Okazało się, że wejść pod pomnik mi nie wolno, ponieważ nie posiadam akredytacji. Zdurniałem, szczerze mówiąc, bo wchodzi się tam zawsze swobodnie i czynię to od wielu lat zarówno w listopadzie jak i 3 Maja; i raz tylko, gdy gościem był psychiatra podający się za ministra (było takie opowiadanie Edgara Allana Poe o doktorze Smole i profesorze Pierze), chyba jakiś Klich, poproszono mnie o okazanie legitymacji prasowej, po czym wpuszczono. Ale akredytacji nie żądano nigdy. Pomyślałem – może przyjechał historyk Komorowski? Ale nie, to przyjechał wojewoda Miller, co to wodzić wojów na pewno by nie umiał. Ten smutny człowiek, którego o anoreksję podejrzewać nie można chyba się nas boi, a to dlatego że na każdej manifestacji pytany jest przez tłumy: gdzie jest wrak? A on najwyraźniej nie wie gdzie jest wrak, bo nigdy nie odpowiada na rzeczone pytanie. No to żeby ktoś zniecierpliwiony ciągłym brakiem odpowiedzi nie dał mu po pysku, wprowadzono akredytacje. I w efekcie nie mam zdjęć Millera, co bardzo mnie cieszy, bo zaoszczędziłem miejsca na karcie pamięci. Dzięki temu, panie Miller, wszystko panu pamiętam!
Ludzie od ministra Sienkiewicz w Krakowie byli grzeczni i uprzejmi; w Warszawie chyba mniej, bo kogoś zatrzymywali, aż Sienkiewicz mógł z dumą powiedzieć Paradowskiej że nie ma sobie nic do zarzucenia. Premier Tusk może sobie pogratulować kolejny raz, że państwo zdało egzamin (chociaż ludzie od Sienkiewicz zapomnieli że każda ambasada ma nie tylko przód ale i tył). No i w związku z Sienkiewicz przypomniała mi się pewna anegdotka. Czytałem ją lata temu. Nie byłbym sobą, gdybym nie był złośliwy, więc z pamięci odtworzę. W końcu – było nie było, a właściwie to cholera wie jak było – minister Bartłomiej jest prawnukiem wielkiego Henryka, a ten miał nie byle jakie poczucie humoru.
Pewien cudzoziemiec gościł u polskiego arystokraty, a wielki ten pan był elegancki i miły, jednakowoż wyjątkowo szpetny z twarzy. Podawał zaś do kolacji lokaj niezwykle przystojny, co zwróciło uwagę cudzoziemca. – Tak to u nas bywa – wyjaśnił z uśmiechem arystokrata. – Gdy pan podniesie do siebie wiejską dziewczynę, rodzą się tacy jak on. A gdy pani zapomni się z chłopem, rodzą się tacy jak ja.
Ponieważ żelazna zasada genealogii głosi – jak w tytule – że „ojciec zawsze niepewny” – niewątpliwie z jeszcze większym prawdopodobieństwem odnosi się to do pradziadków.
Tomasz Kowalczyk