Polski kolonializm
Do „bredni roku” awansowała ostatnia wypowiedź naszej świeżo upieczonej noblistki o polskim kolonializmie. Za coś takiego powinni zabierać Noble i kierować powtórnie na maturę. Ale cóż. Kolonializm jest istotnym składnikiem tradycji europejskiej, były stare imperia – hiszpańskie i portugalskie, potem świat zdominowali Anglicy i Francuzi.
Małej Holandii przypadła wielka Indonezja (kto dziś pamięta, że Dżakarta zwała się Batawią?), a Belgii Kongo z brzemieniem ludobójstw króla Leopolda. Niemcy późno przystąpili do podziału tortu, ale zdołali się wykazać w dławieniu powstania Herrerów w Namibii, a Włochom tradycyjnie niewiele wyszło. Rosja postawiła na ekspansję lądową w XV i XVI wieku, podbiła wolne ruskie narody, w tym te, które stanowiły demokratyczną alternatywę rozwoju, jak Nowogród, a potem… wzięła się za kraje o często wielotysiącletniej tradycji – Gruzję, Armenię, Chiwę, Bucharę, Samarkandę… Polska w tym wszystkim udziału nie brała. Rzeczpospolita była przykładową dobrowolną unią dwóch narodów, poprzedzoną przez dwa wieki związkiem na próbę – gdzie Jagiellonowie byli wprawdzie władcami Litwy, ale w Polsce musiano ich wybierać. Związek był atrakcyjny dla partnera – dawał nieznaną gdzie indziej osobistą wolność i tolerancję, toteż nie próbowano go zrywać. Nawet unia religijna w Brześciu wynikła z inicjatywy Cerkwi i polscy biskupi musieli mocno się napracować, żeby przekonać do niej Rzym. Również Żydzi napływali do nas chętnie i dobrowolnie, znajdując tu prawdziwą Ziemię Obiecaną. Gdzie więc ten kolonializm? Chyba tylko w zamówieniu sponsorskim. Jakieś 10 lat temu napisałem powieść „Noblista” o niejakim Barskim, który z myślą o Noblu pisze powieść o homoseksualnym romansie Żyda i esesmana w obozie Auschwitz. Sukces na rynku niemieckim gwarantuje powodzenie w Sztokholmie. Tym razem poszło jeszcze łatwiej.
Marcin Wolski