Porozumienie w centrum
Każda rewolucja kiedyś się kończy i pozostawia grupę zasłużonych niedocenionych, którzy faktycznie walnie przyczynili się do sukcesu, ale w nowej rzeczywistości nie są odpowiednio, ich zdaniem, wykorzystywani. Nie jest to zjawisko nowe. Dowódcom napoleońskim przychodziło bratać się z byłymi rojalistami, a szlachetnym rewolucjonistom ze starą arystokracją, której nie udało się im w odpowiednim czasie dorżnąć. Dylematy te zauważałem u nas już w okresie Okrągłego Stołu – tyle że dziś inaczej widzę ich charakter. Nie chodziło przecież o aspekt estetyczno-etyczny, ale raczej o to, kto kogo wykorzystał i kto kogo wykiwał.
Oczywiście ta analogia może prowokować postawę – nigdy żadnych kompromisów. A to w realnej polityce jest po prostu niemożliwe. Każda władza, chcąc trwale rządzić, musi rozszerzać swoją bazę, powiększać elektorat, niekiedy ku zgrozie najwierniejszych z wiernych. Żeby było jasne, należy dbać, aby przy takim rozszerzaniu nie doprowadzić do sytuacji, w której ogon zacznie merdać psem. Szczegóły można dyskutować, idei – nie! Przekładając to na język ogólnowojskowy: trzeba być bezkompromisowym, jeśli idzie o strategię, a elastycznym w kwestii taktyki.
I tak z grubsza postrzegam sens tego, co się dzieje w Polsce. Po dwóch latach „blitzkriegu” przychodzi pora na okopanie się na zajętych pozycjach, nawiązanie dialogu (choćby pozorowanego) z przeciwnikiem wewnętrznym i zewnętrznym i przygotowanie się na wypadek nieoczekiwanej zmiany koniunktury.
Nie konsolidacja opozycji, ale rozłamy w łonie Dobrej Zmiany mogą realnie zagrozić współczesnej Polsce.
Osobiście mam zaufanie do trójki rumaków ciągnących nasz rydwan (Kaczyńskiego, Dudy, Morawieckiego). Biegną w jednym kierunku, realizując uzgodnione role i uzupełniając się nawzajem. I, da Bóg, dowiozą nas zwycięsko do IV Rzeczpospolitej. Razem!
Marcin Wolski