Tekst alternatywny

Sajgon Priwislinskij

Sajgon Priwislinskij

W niektórych rejonach Polski zaczęły się zimowe ferie szkolne, w innych już trwają. Wspomniałem sobie ostatnio takie ferie z moich dawnych, licealnych czasów. Pojechaliśmy mocną ekipą w Tatry i przez ponad tydzień mieszkaliśmy w Dolinie Chochołowskiej. Nie w schronisku, tylko – po znajomości kolegi z PTTK – w strażnicówce TPN-u, przy Wyżniej Chochołowskiej Bramie i jaskini Kamienne Mleko. Miało to duży plus – warunki wprawdzie były dosyć spartańskie, ale płaciliśmy za kwatery symbolicznie, no i, pomijając gospodarzy (skądinąd przesympatycznych i gościnnych), byliśmy sami we własnym gronie. Bez niedzielnych taterników i zimowych letników (zazwyczaj z mazowieckich równin).

Był tam z nami Kim, Koreańczyk (z południa oczywiście), który zabrał się za studiowanie polonistyki. Łatwo się z nim było dogadać, bo już liceum kończył w Polsce (jego rodzice byli pomniejszymi urzędnikami w ambasadzie koreańskiej w Warszawie) i wręcz zachęcał, by nie gadać z nim po angielsku tylko po polsku, bo chciał ćwiczyć język. Kiedy w jednym czy drugim dniu nie szliśmy na regularną wycieczkę, to wybierałem się z Kimem na piwo do schroniska na Polanie Chochołowskiej. Był tam stół do ping-ponga, więc przy piwie rozgrywaliśmy sobie krótkie spotkanie, co wywoływało sensację i przyciągało licznych niedzielnych taterników i zimowych letników. Pamiętam, że nie widziałem tam nikogo w górskich butach – tylko my, odmieńcy byliśmy w takie wyposażeni – panowie mieli adidasy (czy raczej adibosy), a panie szpilki. Po partyjce odchodziłem na bok i wtedy wszyscy panowie prosili Kima żeby z nimi zagrał. Ponieważ Kim grał w tego ping-ponga jak noga, praktycznie każdy z nim wygrywał i nieraz słyszałem, jak ten i ów niedzielny taternik czy zimowy letnik puszył się z dumą przed swoją lubą na szpilkach: „Widziałaś, jestem w ping-pongu lepszy od Chińczyka!”. Albowiem Kim, jak przystało na Koreańczyka, wyglądał jak Chińczyk.

No, ale z tym ping-pongiem to była tylko przydługa dygresja. Pewnego dnia poszliśmy większą grupą na Polanę Huciska i wsiedli do busa, by pojechać do Zakopanego na zakupy. Mróz był trzaskający, droga zaśnieżona, a tam gdzie nie zaśnieżona to jeszcze gorzej, bo oblodzona, zaś kierowca miał nie więcej niż 1,5 promila w wydychanym powietrzu, więc jechało się dziwnymi zrywami, na zakrętach przetaczając się w tym busie od ściany do ściany. W pewnym momencie kolega Hirek zaklął siarczyście i wrzasnął: „Co za Sajgon!”. Na co Kim, urażony nie tyle w swojej koreańskości co azjatyckości, bo Sajgon jest w Wietnamie, odwrócił się i gniewnie wyseplenił: „A co? Byłeś w Sajgonie? No, byłeś kiedyś?!”

Otóż ja byłem. Przynajmniej za moich licealnych czasów słowem „Sajgon” określano kompletny bajzel. Wiązało się to chyba z obrazkami z chaotycznym ruchem drogowym w Sajgonie (dzisiejszy Ho Chi Minh), gdzie przepisy obowiązują tylko na papierze. Jeżeli potocznym określeniem „Sajgon” nazywać cały ten bajzel który nas otacza, to byłem i jestem w Sajgonie każdego dnia.

Pani minister Bieńkowska złość pasażerów zamarzających w kolejowych wagonach kwituje stwierdzeniem, że sorry, taki mamy klimat. Klimat Bieńkowskiej niewątpliwie nie podlega, ale koleje i owszem. I to ona odpowiedzialna jest za ich właściwe funkcjonowanie, niezależnie od kaprysów pogody. Ale okazuje się, że nie jest odpowiedzialna.

W Krakowie rozpoczął się właśnie remont ulicy Mogilskiej, ważnej arterii łączącej centrum miasta z Nową Hutą. Pasażerowie wysiadają z autobusów zastępczych przy Rondzie Mogilskim i chcą się przesiąść do tramwajów, by kontynuować podróż dalej w stronę centrum. Tylko że parę lat temu przebudowanie Ronda zatwierdził jakiś debil, który postanowił transport autobusowy puścić górą, a szynowy dołem, co widocznie miało w jego oczach walor nowatorskiej integracji obu środków transportu – jak się pasażerowie trochę poruszają, będą zdrowsi. Wobec czego, wskutek obecnego remontu, wysiadający z autobusów – w tym ludzie starsi, niektórzy o kulach – schodzą po śliskich, oblodzonych ruchomych schodach na dolny poziom Ronda, rozpaczliwie czepiając się poręczy, bo te ruchome schody się nie ruszają. Nie ruszają się, bo debil nie pomyślał że idiotyzmem jest lokować ruchome schody pod gołym niebem, gdzie każdy opad deszczu czy śniegu je zatrzymuje. Za debila odpowiada prezydent Jacek Majchrowski, ale nie odpowiada.

W ubiegłym tygodniu pojechałem ze znajomymi do Warszawy. Jechaliśmy busem na Galę Strefy Wolnego Słowa. Odcinek od wjazdu do stolicy od strony Okęcia do ulicy Złotej przebyliśmy w jakieś półtorej godziny, czyli w takim czasie, który na co dzień wystarcza na przebycie dystansu Kraków – Zakopane. I to chyba nie dlatego, że nasz kierowca w odróżnieniu od tamtego górala sprzed lat miał 0,0 promila w wydychanym powietrzu. Zatrzymały nas korki. Dlatego że spadło trochę śniegu. Sorry, taki mamy klimat, że w zimie pada śnieg. Ale za to, by odśnieżyć ulice i upłynnić ruch odpowiedzialna jest prezydent Hania, tyle że nie jest za to odpowiedzialna.

I tak dalej, można by długo kontynuować. Kompletny bajzel, istny Sajgon, tyle że nasz własny. Priwislinskij. Koreańczyk Kim, gdyby mieszkał dziś w Polsce, chyba niechętnie, ale jednak by się zgodził że to Sajgon. W tym Sajgonie rządzą ludzie, którzy na rządzeniu zarabiają z naszych kieszeni, ale za nic nie odpowiadają, bo nic od nich nie zależy i wszystko jest efektem obiektywnych, wicie, rozumicie, okoliczności.

Chociaż nie, nie do końca. Jest jeden człowiek przyzwoity: premier Donald Tusk. On jest odpowiedzialny. Wiem, bo niejednokrotnie słyszałem w radio, jak przy tej czy innej okazji premier mówił dobitnie i wyraźnie: „Biorę na siebie pełną odpowiedzialność!”. Tak mówił, a jak powiedział, to powiedział. Co prawda nic więcej z tego nie wynikało, ale powiedział.

To jest porządny facet, ten Tusk. Zupełnie jak u Gogola: „Jeden tam tylko jest porządny człowiek: prokurator; ale i ten, prawdę mówiąc, świnia”.

Tomasz Kowalczyk

Tomasz_Kowalczyk_small