Szczytowanie ekologistów
Niewątpliwie najważniejszymi wydarzeniami ostatnich dni są: prawie-że rewolucja na Ukrainie, oraz reakcja na nią polskiego rządu. Która to reakcja przypomina zdumiewające twierdzenia fizyków, że energia może być ujemna, czyli że może być mniej energii niż nic. Premier publicznie bawi się klockami, a szef największej partii opozycyjnej wypełniając jego obowiązki reprezentuje swój kraj na wiecu w Kijowie – takiego cyrku Europa chyba jeszcze nie widziała.
Ale ja nie o Ukrainie dzisiaj, bo o Ukrainie piszą teraz wszyscy, zwłaszcza ci, którzy niewiele lub zgoła nic na temat naszego wschodniego sąsiada nie wiedzą. Ja właśnie wiem niewiele, a zawsze biorę sobie do serca maksymę C. S. Lewisa – pisz zawsze o tym co cię interesuje; oznacza to, że jeśli interesuje cię samo pisanie, to nigdy niczego ciekawego nie napiszesz, bo nie będziesz miał o czym pisać.
Otóż interesuje mnie zakończony ponad tydzień temu szczyt klimatyczny w Warszawie. Podsumowany został doskonale na Niezależnej pl. w dwojaki sposób: rzeczowo przez Jerzego Kropiwnickiego („Upadek ze szczytu klimatycznego”) i na sposób satyryczny przez Krystynę Grzybowską („Wszystko przez te klimaty”), nie będę więc pisał o szczegółach, czyli 12 tys. uczestników, którzy zjedli 3 tony pierogów i 25 tys. tabliczek czekolady i o tym, że cała ta hucpa kosztowała polskich podatników ok. 100 mln złotych. Warto pokusić się o szerszą perspektywę i zapytać, o co właściwie chodzi ludziom biadolącym o globalnym ociepleniu, bądź – w wersji light – o „zmianach klimatycznych”.
Jak wiadomo, gdy już w XIX w. w światowym ruchu robotniczym pojawili się pierwsi rewizjoniści w rodzaju Edwarda Bernsteina, kpili niemiłosiernie z marksistów, pytając po co właściwie powstają inicjatywy w rodzaju Międzynarodówki, szykujące rewolucję proletariacką i w konsekwencji ustanowienie komunizmu? Przecież Marks wykazał, że ludzkość przechodzi systematycznie od jednej formacji społecznej do drugiej i że na końcu tak czy siak jest ustrój najdoskonalszy, czyli komunizm; i że jest to niewzruszone prawo natury, równie niewzruszone jak prawo powszechnego ciążenia. Czego więc nie zrobimy i tak zatriumfuje komunizm. Zatem zakładanie partii komunistycznych celem wprowadzenia komunizmu ma akurat tyle samo sensu, co zakładanie partii popierającej codzienny wschód i zachód słońca.
Podobnie jest z ekologistami. Wiara w to, że jakiekolwiek działania (na które zresztą USA, Chiny, Indie i Rosja się wypięły) będą miały wpływ na globalny klimat ma akurat tyle samo sensu co wiara, że jeśli założymy partię postulującą by Ziemia zaczęła się obracać w przeciwnym niż dotąd kierunku i ta partia obejmie władzę, to nasza planeta istotnie zawróci. A jednak ekologiści uparcie dążą do swoich celów i nie ma racji p. Grzybowska pokpiwając sobie, że niedługo wezmą się za… krowy, bo one emitują gaz cieplarniany jakim jest metan, a przecież „nie da się ograniczyć emisji metanu z bydlęcych tyłków, a właśnie, zdaniem mądrych specjalistów od klimatu, ilość gazów emitowanych przez krowy daleko przekracza normy klimatyczne”. Otóż w Australii niedawno naprawdę próbowano uporać się z tym problemem, poprzez zakładanie na, że tak powiem, wylot krowy plastikowych worków, mających zbierać metan. Potem sprawa przycichła, więc się chyba nie udało. Może solidne krowie pierdnięcie po prostu rozrywało taką torbę. Kto stał kiedyś na łące obok pierdzącej krowy ten wie, że jest to przeżycie niezapomniane.
James Lovelock, jeden z twórców prawdziwej ekologii (prawdziwej, czyli naukowej, a nie eko-ideologii) nie miał nigdy złudzeń co do ekologistów: Ekologiści mają dobre serca, ale źle umeblowane głowy. W swojej walce porywają się na najbardziej pozorne problemy. Na przykład: zanieczyszczenie (…). Róże najlepiej kwitną w samym sercu Londynu, uważanego przecież za miejsce niezwykle zanieczyszczone, lepiej niż w Kornwalii, gdzie atakowane są przez rozmaite grzyby czy insekty (…). Ekologowie mniemają, że energia nuklearna jest demoniczna, a tymczasem jest to energia naturalna. Wszechświat wręcz rozbrzmiewa nuklearnymi wybuchami; każda gwiazda jest atomowym reaktorem, a istnieją także na naszej planecie „spontaniczne reaktory”, jeden z nich odkryto w Gabonie (…). [Ekologiści] w większości są naukowymi ignorantami. Poza tym nienawidzą postępu: jest to pewna kontynuacja postaw w kulturze Zachodu, sięgająca czasów, gdy w ślepym gniewie niszczono maszyny włókiennicze…
Fakt, że są ignorantami. Słyszałem kiedyś w radiu rozmowę z takim ekologistą z Greenpeace, który zamartwiał się, że bioeksperymenty mogą wywołać mutacje w genach wirusów. Ciskający gromy na nowoczesną naukę aktywista nie wiedział, że wirusy nie mają żadnych genów, bo w ogóle nie są istotami żywymi. Tym różnią się ekologiści od ekologów, że ekologia to poważna nauka, wykładana na wyższych uczelniach (na przykład na krakowskim Uniwersytecie Rolniczym działa Katedra Agrotechniki i Ekologii Rolniczej), zaś ekologiści ze ścinków wiedzy dostarczanej im przez międzynarodowych propagandzistów tworzą sobie z ekologii – ideologię. Po prostu ludzie muszą w coś wierzyć. Jak nie w Boga, to w Rewolucję, albo Matkę – Ziemię, ale muszą.
Powyższe dotyczy oczywiście tylko naiwnych i mających autentycznie dobre chęci, idealistycznych ekologistów niższego i średniego szczebla. Ci ważni, którzy szczytowali niedawno w Warszawie mówią różne rzeczy, ale wierzą tylko w Kasę. No i o to i jedynie o to właśnie im chodzi. Proste jak konstrukcja cepa: jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze.
Następne szczytowanie ekologistów nastąpi w przyszłym roku w Limie. Cieplej (i to nie przez globalne ocieplenie), palmy na ulicach no i w dodatku na wybrzeżu oceanu. I bardziej kolorowo niż w Warszawie, zwłaszcza że nieekologiczni faszyści spalili tęczę.
(Cytaty z J. Lovelocka za: Guy Sorman, „Prawdziwi myśliciela naszych czasów”, Warszawa 1991;)
Tomasz Kowalczyk