Terror poprawności politycznej
Niedzielne referendum zdecydowało nie tyle o losach prezydentury Warszawy, co o nowym rozdaniu na polskiej scenie politycznej. Bowiem wczoraj, przez lata skrywany sojusz PO – SLD stał się faktem, co z politycznego punktu widzenia jest de facto powrotem do tego cośmy mieli za komuny. A więc znów wszystko po staremu, tylko ludzie przefarbowani i wystrój zmieniony.
I nie ma co owijać w bawełnę, wyłazi komuna spod naprędce kładzionych tynków i jeśli się Polacy w porę nie obudzą czekają nas rządy działające podług sześciu wypróbowanych zasad:
„Partia przewodnią siłą narodu”
„Propaganda sukcesu”
„Chleba i igrzysk”
„Cenzura – obecnie terror poprawności politycznej”
„Demonstracja siły”
„Front jedności narodu na straży polityki partii”
Powyższe zasady przełożone na obecną rzeczywistość opisałem szerzej w notce pt. „Nawet za komuny” – patrz:
http://salonowcy.salon24.pl/317116,nawet-za-
Bowiem po „upadku” komuny, żeby ludziom zamydlić oczy, postkomuniści i neokomuniści rozdzielili się. Pierwsi przybrali szaty wyrosłej z pnia gdańskiego KLD „prawicowej” Unii Demokratycznej, potem Unii Wolności, a obecnie Platformy Obywatelskiej, drudzy stworzyli szeregi tak zwanych partii „lewicowych”, obecnie SLD i jego satelity.
I choć stwarzano pozory separacji, obydwie te paczki kolesiów o lewackim rodowodzie harmonijnie ze sobą współpracowały przez ostatnie dwadzieścia lat, tyle że w formie sprytnie zakamuflowanej.
Obecnie uznali, że ludzie są już dostatecznie zastraszeni by te dwie kliki mogły oficjalnie zewrzeć szyki. Słowem różowy Tusk z czerwonym Millerem chcą ponownie wziąć w swoje łapska Polskę, by nią razem rządzić, jak za starych dobrych czasów, gdy premierem był ugodowy katolik postępowy Mazowiecki, a jego zastępcą bezwzględny oprawca Kiszczak.
Ale niby czym są ludzie zastraszeni? – zapewne ktoś spyta.
Otóż do referendum nie poszli ludzie o umysłach zniewolonych wymyślonym przez Michnika i wtłaczanym Polakom do głowy przez Gazetę Wyborczą podświadomym lękiem przed batogiem poprawności politycznej działającym na zasadzie:
„Jeśli nie jesteś poprawny politycznie, możesz stracić pracę, bądź szansę na awans, narazić się na ostracyzm, wykluczenie i zmowę milczenia, czyli masz de facto zamkniętą drogę do konfitur i kariery”.
Tak. Tak. Obecnie mamy w Polsce do czynienia z realizowanym w białych rękawiczkach przebiegłym szantażem władzy w stosunku do obywateli, patrz informowanie obywateli przed referendum przez Straż Miejską o przeprowadzaniu wywiadów środowiskowych o uczestnikach tego głosowania, wykorzystywanie przez władzę zależności służbowej w stosunku do urzędników, zapowiedź przekazania władzom list uczestników referendum… i wiele podobnych restrykcji, które spowodowały, że referendum przebiegło w warunkach niekonstytucyjnych.
Najgorsze jest jednak to, że aktu szantażowania społeczeństwa polskiego dopuścili się premier rządu i prezydent państwa wzywając obywateli do bojkotu referendum, dając im do zrozumienia, że wzięcie udziału w niedzielnym głosowaniu jest niepoprawne politycznie, co pociągnie za sobą określone konsekwencje. A więc szantaż w klasycznej postaci. Bo nie ma, co ukrywać, że tym samym prezydent i premier zmusili podstępnie gros obywateli do sprzeniewierzenia się ideałowi demokracji bezpośredniej, jakim była ich obywatelska powinność wzięcia udziału w niedzielnym demokratycznym święcie.
Trzeba więc powiedzieć otwarcie, że urzędujący obecnie prezydent i premier zdusili swobody demokratyczne, które sobie wywalczyła dziesięciomilionowa „Solidarność”, a Polska ponownie się stała krajem o prawach obywatelskich w znacznej mierze ograniczonych i pozorowanych.
Bo nikt nie zaprzeczy, że spora liczba obywateli, którzy nie wzięli udziału w referendum nie zrobiła tego z własnej woli, lecz z obawy, że ktoś ich zobaczy w drodze do lokalu wyborczego i doniesie nadanemu z klucza partyjnego szefowi, rektorowi, dyrektorowi teatru… i tak dalej. Bali się o pracę, stanowisko, awans, a de facto o los własnych rodzin.
A więc znów szykuje się w Polsce raj dla szpiclów i donosicieli. Nie ma już co prawda bezpieki, ale jest moim zdanie coś znacznie gorszego, czyli inwigilacja obywateli przez obywateli obłudnie „poprawnością polityczną” nazywana.
Kraj, w którym obywatele miast czuć w niej oparcie boją się represji ze strony rządzących nie jest w pełni wolnym krajem. I zaryzykuję tezę, że Polacy boją się obecnej władzy znacznie bardziej niźli za komuny, bo w tamtych ponurych czasach szeregowi obywatele mimo wszystko mniej się bali jutra, gdyż jak dobrze pamiętam, co jak co, ale nie wyrzucano wtedy na bruk ludzi środków do życia pozbawionych.
Niestety, od wczoraj widać już gołym okiem, że znów mamy rządzoną strachem nie do końca wolną Polskę. I niech się obecna władza spoczywająca w rękach Tuska i Komorowskiego nie oburza, jak ludzie znów zaczną w kościołach śpiewać: „Ojczyznę wolną racz nam wrócić Panie”.
Krzysztof Pasierbiewicz (nauczyciel akademicki)