Wężykiem, Jasiu, wężykiem.
Kiedy młody Rafael (Raffaelo Santi) przybył na dwór papieża Juliusza II oferując swoje usługi, ten poprosił go o szybkie zademonstrowanie kunsztu artystycznego. Rafael bez namysłu wydobył z kieszeni kawałek węgla i na białej marmurowej ścianie jednym ruchem zakreślił idealny okrąg. Idealny, jak wykonany cyrklem. I oczywiście natychmiast otrzymał posadę.
Szóstego października 2014 roku zmarł Igor Mitoraj, jeden z najznakomitszych współczesnych polskich artystów. Rzeźbiarz, którego prace odwołujące się do tradycji rzeźby antycznej, a przecież twórczo, w nowoczesny sposób ją przetwarzające, zdobią dzisiaj Rzym, Paryż, Mediolan, Lozannę, Londyn, w Polsce – Kraków. I wiele innych miast.
Z goryczą czytałem artykuł Jacka Lilpopa opublikowany w miniony piątek (17 października) na łamach „Gazety Polskiej Codziennie”. Pisze Lilpop m.in. o pogrzebie Mitoraja we włoskiej Pietrasanta: Odczytano wzruszający list od prezydenta Włoch. Na pogrzebie nie było polskiej minister kultury, ani ambasadora RP w Rzymie, listu nie przysłali ani pan prezydent, ani pani premier…”. I dalej: Czołowy włoski dziennik „Corriere della Sera” ogłosił żałobę po śmierci artysty. „Świat sztuki i kultury – pisano – opłakuje śmierć polskiego rzeźbiarza, który zmarł w Paryżu w wieku 70 lat”. „Odszedł gigant” – komentowała „La Republica” śmierć naszego artysty. W rodzinnym kraju natomiast temu odejściu towarzyszyła niemal cisza… Nic dziwnego, skoro – czytamy dalej – …w osobliwym kompendium wiedzy o sztuce polskiej autorstwa Andy Rottenberg „Sztuka w Polsce 1945-2005” śladu istnienia Igora Mitoraja czytelnik nawet nie znajdzie.
Ja tego kompendium w rękach nie miałem i mieć zresztą nie zamierzam, ale – jak to się kiedyś mówiło – postawiłbym dolary przeciwko orzechom, że nie zabrakło w nim miejsca dla Wilhelma Sasnala czy jakiejś Agaty Bogackiej, pupilków salonu pieszczonych przez „Gazetę Wyborczą” i ukazywanych jako artystyczne objawienia naszych czasów. Ale nie z uwagi na ich talent, takiego bowiem raczej nie posiadają, tylko za słuszne, postępowe poglądy. Nie tylko artystyczne, polityczne również.
Spośród tych lewackich artystów żaden nie potrafiłby wykonać takiego numeru jak Rafael. Natomiast Mitoraj popełnił grzech najcięższy w oczach salonowców – ośmielił się sięgnąć do tradycji, klasyki, do źródeł naszej kultury. To nawet więcej niż grzech, to jest zagrożenie dla „kontrkultury” lewackiej, bo dzieła zmarłego artysty przypominają zwykłym ludziom, czym jest sztuka. Więc takiego człowieka należało unicestwić, ale ponieważ był zbyt znany i podziwiany na całym świecie by dało się wmówić wszystkim Polakom, że twórczość genialnego rzeźbiarza jest wsteczna i nic nie warta, wybrano inny, równie morderczy sposób – postanowiono go zamilczeć. A lansować Sasnali. Telefon z redakcji typu – wiecie, mamy tu obiecującego twórcę, może warto by go spopularyzować – wykonany do innej redakcji w Londynie czy Nowym Jorku, w pewnych sytuacjach czyni cuda. Teoria spiskowa? Bynajmniej, już sto lat temu wiadomo było że nawet najlepsze przedstawienie na Broadwayu można – brzydko mówiąc – uwalić jedną recenzją w prestiżowym piśmie. Rzecz jasna wtedy, gdy autor podskakuje salonowi.
Po przeczytaniu artykułu Lilpopa przypomniałem sobie jeden z felietonów jakie pisywał na łamach magazynu „Tylko Rock” śp. Czesław Niemen. Przekopałem swoje archiwum i wreszcie, po niemałych trudach, odnalazłem ten tekst. Niemen wspominał w nim czasy z przełomu lat 60. i 70., kiedy to zaczął na rockowo śpiewać wiersze klasyków naszej poezji. Oto fragmenty (cytaty za „TR”, nr 3/1997): Podszedł do mnie Wojtek Młynarski i mówi – gdybyś tak skrobnął muzykę do wiersza Norwida „Bema pamięci żałosny – rapsod” to było by coś. Ziarno Wojtka zakiełkowało w mojej wyobraźni natychmiast. Ale gdy półtora roku później intonowałem pierwsze słowa „Czemu cieniu odjeżdżasz…” z odtwarzanych płyt na lekcjach polskiego, w szkołach polskich niektórzy pogromcy jeszcze donośniej zaczęli grzmieć i buczeć. Na czoło wysunęła się krytyk o nazwisku, nomen omen, Buczkówna. Zadęła w alarmowe surmy, że taki owaki szarga świętości narodowe (…). Zanim wróciłem do Kraju, zdążyłem dokończyć „Jednego serca” i naszkicować dwa pozostałe: „Kwiaty ojczyste” i „Mów do mnie jeszcze”. Cała historia nie byłaby niczym nadzwyczajnym, gdyby nie ewenement popularności Rapsodu. Andrzej Turski i Witold Pograniczny odnotowywali pierwszeństwo onego na ówczesnej liście przebojów Studia Rytm przez 18 tygodni. No i szef reklamy Polskich Nagrań, zacny ułan Pan Franciszek Pukacki wręczył mi w 71 roku trzecią Złotą Płytę. Ostatnią. Myślę, że tego było i tak za wiele jak na ograniczoną możliwość tolerowania mojej odmienności przez dawnych politruków do spraw kultury.
Niemen miał pecha – też odwołał się do tradycji i musiał ponieść konsekwencje. Różnica między ówczesnymi a dzisiejszymi politrukami polega na tym, że tamci muzyki pilnie słuchali, choćby po to, by chronić młode socjalistyczne pokolenie przed niepotrzebnym nasączaniem go niesłusznymi treściami. Ale słuchali. Dzisiejsi nie słuchają, nie oglądają, bo czyni to za nich Gazeta i salon. Co salon przemilczy, tego nie ma, więc nie ma czym sobie głowy zawracać. Nie dziwię się, że prezydent Komorowski nie przyjechał na pogrzeb Igora Mitoraja, ani nawet nie przysłał listu. On pewnie nie wie, że w ogóle był taki artysta. On podobno wie jak się robi bigos. Po pani minister kultury Małgorzacie Omilanowskiej należało by się spodziewać czegoś więcej, choćby z powodu posiadania przez nią tytułu profesorskiego i z uwagi na profil wykształcenia. A jednak okazuje się, że są siebie warci. Polska kultura jest w rękach ludzi na takim poziomie jaki prezentował legendarny skecz kabaretu „Dudek” z Kobuszewskim, Michnikowskim i Gołasem.
Ucz się, Jasiu… Kulturom i godnościom osobistom… wężykiem, Jasiu, wężykiem!
Tomasz Kowalczyk