Ze wzgórza pod Krakowem
Zagroda księdza Stasiaka
Wtrącanie się PO w wewnętrzne sprawy Kościoła przypomina czasy, kiedy to PZPR i jej zbrojne ramię SB wykorzystywały konflikty personalne do rozwalania struktur kościelnych.
W ostatnim czasie jesteśmy świadkami spektakularnych zachowań kilku duchownych, którzy publicznie wypowiedzieli posłuszeństwo swoim przełożonym. Najnowszy taki przypadek to sprawa ks. Jacka Stasiaka z Aleksandrowa Łódzkiego, któremu ordynariusz abp Marek Jędraszewski nakazał zaprzestanie działalności biznesowej oraz powrót, jak czytamy w dekrecie, „do uczestnictwa w życiu prezbiterium poprzez udział w sesjach duszpasterskich i katechetycznych oraz rekolekcjach kapłańskich”. Niestety odpowiedzią duchownego była odmowa, tak jakby w Kościele obowiązywały liberum veto i zasada „szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie”. Co więcej, oskarżył on arcybiskupa o wiele przestępstw, a nawet zagroził pozwaniem go do sądu cywilnego. Smutne to, ale niestety prawdziwe.
Zbuntowanego duchownego od razu poparł burmistrz miasta, dawniej prokurator, dziś aktywista PO, pytając w swojej mądrości, jak można w XXI w. żądać od ludzi bezwzględnego posłuszeństwa wobec biskupa. Dobre sobie. Czyżby zapomniał, jak w jego partii wykańcza się osoby, które przeciwstawiają się działaniom Tuska? Inna sprawa, że takie wtrącanie się PO w wewnętrzne sprawy Kościoła przypomina czasy, kiedy to PZPR i jej zbrojne ramię SB wykorzystywały konflikty personalne do rozwalania struktur kościelnych.
W dniu święceń kapłańskich każdy duchowny odpowiada na pytanie biskupa: „Czy ślubujesz posłuszeństwo i cześć mnie i moim następcom?”. Nikt nikogo nie zmusza do przyjęcia święceń, więc jeżeli ktoś wypowiada sakramentalne „tak”, to powinien trzymać się tego do końca życia. Tak jak człowiek świecki przysięgi małżeńskiej. Oczywiście są sytuacje, kiedy jakiś ksiądz ma inne zdanie niż jego biskup, a nawet czuje się przez niego skrzywdzony. I nie są to przypadki rzadkie. Jednak w duchu posłuszeństwa trzeba się podporządkować, a swoich racji dochodzić na drodze prawnej, np. przez odwołanie się do Watykanu. Nie piszę tego tylko z teorii, ale z osobistego doświadczenia, gdyż dwukrotnie znalazłem się w podobnej sytuacji. Podporządkowałem się wtedy, co nie było rzeczą łatwą, a czas pokazał, po której stronie była racja.
Kto najbardziej cierpi na nieposłuszeństwie duchownego? Jak zwykle jego parafianie. Jeżeli więc kapłan w sporze z przełożonymi – nawet jeżeli ma rację – nie bierze tego pod uwagę, to znaczy, że nie jest dobrym pasterzem.
Tadeusz Isakowicz-Zaleski