Marszałek Stanisław Maczek
W niedzielę poszedłem do krakowskiego Parku Jordana, by uczestniczyć w odsłonięciu pomnika generała Stanisława Sosabowskiego, dowódcy I Brygady Spadochronowej, bohatera spod Arnhem. Trafnie nazwanego przez dr Marka Lasotę zapomnianym bohaterem II wojny światowej. Dobrze, że powstał ten pomnik i że uroczystość odbyła się w piękny sposób, przy tak licznej frekwencji.
Ale nie o Sosabowskim chciałem skreślić tych kilka słów. Zmierzając główną parkową alejką ku zakrytemu jeszcze biało-czerwoną flagą postumentowi, spojrzałem przez moment w oczy innego wielkiego dowódcy z czasów wojny, temu który już wcześniej znalazł swoje miejsce w krakowskim panteonie wielkich Polaków – otóż zerknąłem na generała Stanisława Maczka.
Nie miejsce tu na biografię, dość więc powiedzieć, że gen. Maczek był – o ile mi wiadomo – jedynym dowódcą w czasie II wojny, który nigdy nie przegrał żadnej bitwy. A to nie byle jakie osiągnięcie, skoro walczył od września 1939 do maja 1945 r. i zdążył jeszcze przyjąć kapitulację Wilhelmshaven, bazy niemieckiej marynarki wojennej, na parę dni przed końcem wojny w Europie.
Do komunistycznej Polski nie wrócił, tak jak i gen. Sosabowski, no i dobrze zrobił, bo gdyby wrócił, to dzisiaj pewnie archeolodzy wygrzebywaliby jego zdekompletowane szczątki z dołu na warszawskiej łączce. Wściekłe komuchy odebrały mu obywatelstwo polskie, czym się nie przejmował, bo był Polakiem, a nie peerelowcem. W 1971 r., gdy czerwona śruba trochę się poluzowała, postanowiono mu obywatelstwo przywrócić, co generał miał skwitować w krótkich żołnierskich słowach – a teraz to oni mnie mogą pocałować w dupę! Dożył epoki wielkich przemian i zmarł w stolicy Szkocji, Edynburgu, w roku 1994, w pięknym wieku 102 lat.
A dlaczego „marszałek” w tytule? Marszałek Polski to, jak wiadomo, najwyższy stopień w strukturze armii Rzeczypospolitej Polskiej. Ilu właściwie mieliśmy tych marszałków?
Józefa Piłsudskiego znamy wszyscy. Ferdynand Foch jako ktoś w rodzaju „marszałka honorowego” od 1923 r. też na ten tytuł zasługiwał: dzielny dowódca z czasów I wojny światowej, przyjaciel Polski i zaciekły wróg Niemiec, konserwatysta i katolik, jeden z ostatnich Francuzów pamiętających o tym, że są potomkami walecznych Galów i Franków, a nie lewaków z Dzielnicy Łacińskiej czy ajatollahów z Północnej Afryki. Facet, który potrafił po zakończeniu obrad Kongresu Wersalskiego jasno spojrzeć w przyszłość i stwierdzić, że nie zawarto wcale pokoju, tylko zaledwie rozejm i to ledwie na jakieś dwadzieścia lat.
Potem było gorzej. Edward Śmigły-Rydz, napompowany przez prezydenta Mościckiego na następcę Piłsudskiego to jeszcze pół biedy, choć przyznanie mu buławy marszałkowskiej złośliwi określali mianem „buławizacji”. Przy miernych zdolnościach był przynajmniej uczciwy. Ale po II wojnie marszałkiem został Michał Rola-Żymierski, co to naprawdę nazywał się Łyżwiński, ale zmienił nazwisko na Żymirski, by odciąć się od swojego brata skazanego za pospolite morderstwo, zaś po protestach rodziny Żymirskich ostatecznie przerobił się na Żymierskiego. W niepodległej Polsce zdegradowano go do stopnia szeregowca za machloje finansowe, za czym związał się z komuchami i raźno popłynął w świetlaną przyszłość, która dała mu buławę w roku 1945. Mścił się na przedwojennych oficerach, osobiście zatwierdził ok. stu wyroków śmierci.
Konstanty Rokossowski, Sowietoid, po ojcu Polak, został marszałkiem Polski w 1949 r. Był jednym z tych, których złośliwie określano mianem popów (Pełniących Obowiązki Polaka). Zadbał o rozwój obozów pracy przymusowej i o ustawienie funkcjonowania polskiej gospodarki na potrzeby sowieckiego sektora zbrojeniowego. M.in. dzięki niemu polskie lodówki ważyły z jakieś pół tony, bo huty przystosowano do wyrobu blach na potrzeby ruskich czołgów, a takie drobiazgi jak właśnie lodówki wyrabiano z tych blach niejako przy okazji, jak jakieś okrawki zostały. Wszystkich tych „sowieckich doradców” wykopał Gomułka jak doszedł do władzy w 1956 r. Podobno na pożegnalnym bankiecie Rokossowski, usłyszawszy jakiś złośliwy żart na swój temat, ze łzami w oczach wyrecytować miał nienaganną polszczyzną wierszyk zaczynający się od „Kto ty jesteś? Polak mały…”. Nie wiem, czy to prawda.
I ostatni marszałek, Marian Spychalski, mianowany w 1963 r. Niezły architekt, członek KPP, w czasie wojny wstąpił do PPR, no i konfident Gestapo. Chyba wystarczy. Wykopany po upadku Gomułki.
Po Spychalskim stanowisko Marszałka Polski wakowało i tak jest po dziś dzień. I chyba nie będzie już nosić komu tego tytułu. Chociaż raz, już za czasów Gierka mogło się to zmienić: zaproponowano, by mianować marszałkiem Jaruzela (ja tak zawszę piszę, bo nazwać tę kreaturę generałem, to jak splunąć na polski mundur). Ale Gierek Jaruzela nie lubił – czegokolwiek by nie mówić, to akurat dobrze o nim świadczy – i gdy przyniesiono mu listę nominacji, wykreślił tow. Wojciecha, cedząc przez zęby: A gówno… nie będzie Jaruzelski marszałkiem!
Jaruzel pewnie o tym się dowiedział, musiał wiedzieć; i kto wie, czy również i to nie było jednym z powodów, dla których wsadził Gierka po wprowadzeniu stanu wojennego. Zemsta jest rozkoszą komuchów.
Piszę o tym, bo przypomniałem sobie, jak to z dobrych dziesięć lat temu słuchałem w radiu audycji poświęconej generałowi Stanisławowi Maczkowi. Jednym z gości był nieżyjący już niestety wybitny historyk, prof. Paweł Wieczorkiewicz. I to on rzucił nagle taką nieoczekiwaną propozycję – a gdyby tak, na wniosek sejmu, prezydent Rzeczypospolitej mianował pośmiertnie gen. Stanisława Maczka Marszałkiem Polski?
Wtedy nikt tej propozycji nie podchwycił. Ale w przyszłym roku minie dwadzieścia lat od śmierci bohatera Polski, Francji, Belgii i Holandii. Będziemy pamiętać?
Tomasz Kowalczyk