Tekst alternatywny

Niepodległość w Krakowie – Promocja wielkich Polaków na świecie

Niepodległość w Krakowie

Dlaczego Kraków? Ponieważ było to pierwsze ze znaczących polskich miast, które odzyskało niepodległość. Następca Franciszka Józefa, cesarz Karol I starał się jak mógł, by podtrzymać rozpadający się w gruzy gmach dualistycznej monarchii, owej – jak to po latach skwitował Tadeusz Boy-Żeleński – „parszywej szachownicy narodów”. 16 października 1918 r. cesarz w ostatniej rozpaczliwej próbie zapobieżenia temu, co było nieuchronne, wydał manifest, przekształcający państwo w tzw. Związek Wolnych Narodów. Lecz było już za późno. Wszystkie narody monarchii, nie oglądając się na Wiedeń dążyły do niepodległości. Polacy w Galicji nie pozostawali w tyle za Czechami i Węgrami. 28 października w Krakowie ukonstytuowała się Polska Komisja Likwidacyjna. Na jej czele stanął Wincenty Witos, członkami byli m.in. Jędrzej Moraczewski i Włodzimierz Tetmajer. PKL była ciałem politycznym, które zamierzało przejąć władzę z rąk Austriaków i ustami Witosa zadeklarowała: „Ziemie polskie, pozostające dotychczas w obszarze monarchii austriackiej, należą do państwa polskiego”. Państwa, które jeszcze nie istniało. Członkowie PKL nie zamierzali bowiem tworzyć nowych struktur państwowych, lecz zlikwidować władzę austriacką i poczekać na dalszy rozwój sytuacji. Istotnym problemem była jednak obecność w Krakowie austriackiego wojska w sile około 12 tysięcy żołnierzy, którym Polska Organizacja Wojskowa, dowodzona w mieście przez legionowego pułkownika Bolesława Roję mogła przeciwstawić siły znacznie mniejsze. Zaś Austriacy, widząc postępujący rozkład swojej monarchii, postanowili ratować co się da i ogołocić Kraków z zapasów żywności i zasobów wojskowych magazynów. Rozkradzeniu Krakowa zapobiegli kolejarze, którzy mimo represji – bicia, kłucia bagnetami, gróźb rozstrzelania – odmawiali załadunku i wypuszczania pociągów. Narastało napięcie i możliwość zbrojnej pacyfikacji kolejarzy i mieszkańców miasta stawała się coraz bardziej prawdopodobna. Zapobiegł jej porucznik Antoni Stawarz z 57 pułku austriackiej piechoty. Wieczorem 30 października ze stacji kolejowej w Płaszowie wysłał depeszę do wszystkich innych stacji w Galicji, z fikcyjną informacją o wybuchu w Krakowie rewolucji i przejęciu władzy przez rząd polski. Wiadomość ta wywarła ogromne wrażenie i zupełnie zdezorientowała austriackie dowództwo, toteż gdy wczesnym rankiem następnego dnia Stawarz rozkazał spiskowcom rozbroić żołnierzy narodowości niemieckiej w koszarach przy ul. Kalwaryjskiej, Austriacy nie stawiali oporu. Zostali internowani, obiecano im bezpieczeństwo i powrót do domu. Z Podgórza żołnierze przystrojeni w kokardy w barwach narodowych, śpiewając patriotyczne pieśni, ruszyli do centrum Krakowa. Pochód zamieniał się z każdą chwilą w przemarsz triumfalny – na ulice wylegali płaczący ze szczęścia ludzie, w kościołach rozdzwoniły się dzwony. Około południa oddział polski wkroczył na Rynek Główny, gdzie w nieistniejącym dzisiaj budynku odwachu przy wieży ratuszowej stacjonowała jak co dzień od siedemdziesięciu lat „warta główna” Krakowa. Dowodzący nią chorąży Alojzy Mosler z 33 pułku strzelców, widząc nadciągających polskich żołnierzy i nieprzebrane tłumy wiwatujących krakowian nakazał swoim ludziom stanąć pod bronią. Ale i tu obyło się bez jednego wystrzału. Zapadła kompletna cisza. Wszyscy przyglądali się, jak Polacy salutują, jak dotychczasowi wartownicy zdają służbę, jak Mosler oddaje pułkownikowi Roji swoją szablę, jak do księgi wartowniczej zgodnie z regulaminem wpisywany jest skład pierwszej polskiej warty. Po czym nastąpił wybuch radości, „istny ryk triumfu, który zdawał się nie mieć końca”. Strącono i podeptano dwugłowego orła, nad odwachem załopotała biało-czerwona flaga. A w tym wszystkim austriaccy i czescy żołnierze spokojnie spakowali swoje plecaki i podążyli na Dworzec Główny, by złapać jakiś pociąg, który odwiózłby ich do domu. Kraków był wolny.

A jak odzyskanie niepodległości wyglądało z perspektywy przeciętnego krakusa? Najpiękniejsze chyba wspomnienie pozostawił profesor Karol Estreicher w swojej uroczej książce „Nie od razu Kraków zbudowano”. Dwunastoletni Karol w pochmurny, mglisty dzień postanowił „iść za szkołę” (jak nazywano wtedy proceder wagarowania). By nie spotkać w mieście kogoś znajomego, kto mógłby go zdekonspirować, postanowił udać się na Wawel: „wielki, pusty gmach, gdzie pracują nieliczni robotnicy odnawiając sale, sienie, piwnice” i skąd kardynał Dunajewski „wypędzał dewotki, bo nie lubił, jeśli w dzień powszedni kobiety siedziały za długo w kościele”. W katedrze był świadkiem rozmowy księdza kanonika ze świątnikiem – trzeba było uderzyć w dzwon Zygmunta, ale brakowało ludzi, którzy mogliby go rozkołysać. Zebrano wreszcie pomocników murarskich i garstkę wałęsających się uczniów, wśród których znalazł się i Karol, zwabiony obietnicą drobnej wypłaty. Bili w dzwon, nie wiedząc właściwie dlaczego to robią, cóż to za okazja? – nikt im nie wytłumaczył. Potem Karol pobiegł na Rynek, bo widział podążające tam tłumy, orkiestrę wojskową – „coś się stało, ale co?”. Trafił akurat na moment, gdy przy nieopisanym ryku entuzjazmu z odwachu spadał austriacki orzeł. A potem z przerażeniem zobaczył w tłumie swojego ojca wraz z profesorem Bobrzyńskim: „Cóż tu robisz? Poszedłeś za szkołę?” – groźnie wykrzyknął Stanisław Estreicher. „Byłem na Wawelu. Dzwoniłem w Zygmunta” – wyjąkał malec. Bobrzyński powiedział wówczas poważnie: „To go usprawiedliwia”. Nieoczekiwanie ojciec trzepnął Karola w kark: „Biję ci w skórę na Rynku nie dlatego, żeś poszedł za szkołę, ale żebyś pamiętał ten dzień! – Dzień był 31 października 1918 roku”.

Jerzy Kotlarczyk

Artykuł_PL (6)- Wincenty Witos