Tekst alternatywny

To nie dzieje się od dziś

To nie dzieje się od dziś

Dziś zbieramy owoce, a Bóg raczy wiedzieć, ile jeszcze i jak gorzkich zgniłków nas czeka. Kryzys, jaki opanował dziś Polskę (i nie tylko), tu u nas to rezultat 27 lat polityki elit III RP. Nie zaczął się nagle, nie zaczął się też wcale w 2010 roku.
Trendy były od lat doskonale widoczne. Poniżej tekst, który napisałam w 2002 roku.

O ELITACH I POLSKOŚCI

Najważniejszym, niejako nadrzędnym, niepokojącym problemem społecznym ostatnich 13 lat – obok rozlicznych problemów politycznych i gospodarczych – jest moim zdaniem przedłużający się niebezpiecznie kryzys tożsamości Polaków. Przyczyną tego kryzysu – w natłoku nowych wyzwań i lęków, z którymi trzeba się zmierzyć – jest w sferze psychicznej moim zdaniem przede wszystkim brak pozytywnie nastawionych do społeczeństwa polskiego elit, które zaakceptowałyby ważne dla niego wówczas, a w znacznej mierze i dziś, wartości, dzięki czemu elity te mogłyby pomyślnie przeprowadzić współobywateli przez trudny okres transformacji ustrojowej. Jakie to wartości, pokazują regularne od dawna – a można uznać, że od 1989 roku prawdziwe – wyniki rozmaitych badań opinii. Wśród wartości co najmniej niedocenionych, a nawet zwalczanych przez elity, poczesne miejsce zajmuje polskość.
Czytelnik oczekuje zapewne ode mnie, że zdefiniuję tu polskość. Spotka go rozczarowanie. Próba takiej definicji to ślepa uliczka, jak praktyczna próba zdefiniowania pornografii. Lepiej – jak w przypadku pornografii – odwołać się do środowiskowego (w tym przypadku powszechnego, a powszechne jest przecież badalne) poczucia, co ważne. W ten sposób ujmując problem bez trudu zauważymy, że istnieją sprawy i przeświadczenia ważne i jasne dla ogółu obywateli, nawet jeżeli są raczej odczute, niż przemyślane czy nazwane. Nie przesądzając zatem, co to polskość, zgódźmy się, że jest to coś fundamentalnie istotnego dla Polaków, którzy rozumieją automatycznie, co to znaczy. Kwestionować, lekceważyć polskość, to kwestionować a nawet bezcześcić coś, co ważne i drogie dla przygniatającej większości mieszkańców naszego kraju. Zwalczać ją, kojarzyć negatywnie, to urażać istotne dla tożsamości obywatelskiej emocje, atakować zatem samą tożsamość Polaków.
Przez elity rozumiem liczebne grupy dobrze wykształconych, wysoko uspołecznionych osób, które od „zawsze” odczuwały wspólnotę losu historycznego ze społeczeństwem polskim; grupy, które chciały podjąć współodpowiedzialność za stan państwa. Elita identyfikuje się ze społeczeństwem, w którym żyje, wskazuje współobywatelom nowe cele, wytwarza wartości, i podejmuje odpowiednie działania. Rozumie potrzebę osobistych wyrzeczeń dla dobra wspólnego, służy wzorem osobistym i wyjaśnieniami zjawisk, zna i rozumie ważne znaki i „świętości” współobywateli; umie też dostrzec nadchodzące szanse i zagrożenia, oraz zachęcić do wysiłku, ma wpływ na innych ludzi i na wydarzenia. Dodajmy, że warunkiem niezbędnym jest, by mogła publicznie wyrażać swą postawę.
Elitami więc byliby pod pewnymi warunkami nauczyciele, naukowcy, politycy, aktorzy i inni artyści, dziennikarze i pracownicy mediów, również część urzędników, np. sędziowie, prokuratorzy i adwokaci; najbliżej ci, których dawniej nazywano inteligencją. Niestety, liczni ludzie świetnie wykształceni i ze zmysłem społecznym, nie mieli możliwości wpływu na duże grupy ludzi, bo nie mieli np. dostępu do mediów lub władzy. Nie zaliczam jednak do elity osób z dostępem do tych struktur, ale bez odpowiedniego wykształcenia, bez poczucia odpowiedzialności społecznej, lub nie identyfikujących się z losem polskim, nie rozumiejących ważnych dla społeczeństwa znaczeń. Wreszcie nie nazwałabym elitą ludzi, wykorzystujących władzę dla interesów własnych lub wąskich grup, niezgodnie ze wspólnym dobrem Polaków, niekiedy nawet wbrew interesom Polski. W tym sensie trudno byłoby nazwać elitą np. członków tych partii, które pogardliwie odnosiły się do społecznych potrzeb i symboli (papież, powstanie warszawskie, tradycje katolickie, ale i charakterystyczny dla Polaków egalitaryzm społeczny – mieszanka katolickiej miłości bliźniego z utopią socjalizmu), nawet jeżeli wprowadzali doniosłe zmiany gospodarcze i ustrojowe; ani środowisk świetnie wykształconych i wpływowych, które manipulowały współobywatelami w imię własnych celów, sprzecznych z powszechnym systemem wartości. Te ostatnie kategorie nazwę tu paraelitami.
Przez „społeczne pole widzenia” rozumiem to, co widzą i o czym wiedzą powszechnie obywatele, to, co jest powszechnie „na widoku”, a więc w najbliższym otoczeniu, w instytucjach, kontaktujących się z masowymi grupami ludności (urzędy, samorządy, szkoły), albo w znaczących mediach. W społecznym polu widzenia znajdzie się więc z jednej strony skorumpowany wójt i źle działająca w okolicy policja, a z drugiej ci, co mówią i pokazują się w telewizji, radiu lub piszą w masowo kupowanej prasie. Skoncentruję się tu na środkach masowego przekazu, biorąc pod uwagę tylko świeckie.
Zwykle uważa się, że czego nie ma w telewizji, tego nie ma wcale. Dziesięć lat temu nie było aż tak, wpływ na społeczne pole widzenia miały również niektóre pisma i radiofonie. Były to więc: największe telewizje w najlepszym czasie (do 12 mln widzów), audycje informacyjne i publicystyczne programu I i III Polskiego Radia (8-25% słuchalności), wiadomości i publicystyka w RMF FM i Radio Zet (30-50% słuchalności), nieco później programy wieczorne w Radio Maryja (6 mln słuchaczy), oraz wysoko nakładowa prasa: „Gazeta Wyborcza” – 400-700 tys., „Rzeczpospolita” – 200-300 tys., tygodniki „Nie” – do 700 tys., „Polityka”, „Wprost” (200-300 tys. egz.), szybko wytracający wtedy znaczenie „Tygodnik Solidarność” (z 400 tys. do kilku tys. egzemplarzy), i kilka lat później kolorowa prasa kobieca, wydawana łącznie w około 20 milionach egzemplarzy miesięcznie. Kogo nie pokazywało się, nie omawiało w tych mediach, tego nie było praktycznie wcale, zaś idee tam prezentowane stawały się elementem powszechnej świadomości i powszechnego stereotypu. Nie obwiniam tu konkretnie dziennikarzy – robili to, co każą szefowie, a ci kierowali się m.in. opiniami modnych „autorytetów moralnych” (skąd ta moda i jak się ich lansowało, to temat na osobny tekst).
Nie wszystkie – choć większość – z wymienionych mediów „grały” w tej samej orkiestrze. Przypomina się tu genialne określenie Rafała Ziemkiewicza „rój”; środowiska, o których mowa, działają jak rój pszczeli, zdaje się, że nie umawiają się, ale postępują, jakby się umawiali, podejmują podobne akcje, używają podobnych wyrażeń, kierują się tymi samymi upodobaniami i tym samym systemem wartości. W których – nielicznych – z wymienionych mediów nie raziły takie określenia jak „polskość” czy patriotyzm, wie sam czytelnik. Na marginesie zaznaczyć warto, że część tych mediów utrzymywała się z pieniędzy podatników i ustawowo zobowiązana była do wypełniania tzw. misji publicznej (Telewizja Polska, Polskie Radio), część z nich zaś ustawy ograniczały w istotny dla atmosfery społecznej sposób.
Nie mogła się więc znaleźć w społecznym polu widzenia, a zatem nie miała szans na wejście do grupy osób społecznie wpływowych najdoskonalej wykształcona osoba ani najlepiej funkcjonująca grupa, prezentowana tylko w nisko nakładowym piśmie, nawet najlepszym, ani światły polityk, występujący w niewielkim radiu lub telewizji poza porą wysokiej oglądalności, choć lokalnie mógł odgrywać bardzo znaczącą rolę. Pewną szansę tworzenia i podtrzymywania takich elit miał zniszczony szybko przez konkurencję polityczną dziennik „Nowy Świat”, a potem „Gazeta Polska”, której szansę na ogromną popularność, wywołaną opublikowaniem „listy Macierewicza” w 1993 roku, szybko zniweczyły ordynarne teksty „wałka” (patrz ówczesne wyniki ankiety czytelniczej GP), co dopiero w ostatnich latach pismo z wysiłkiem odrabia.
Każde rozwinięte państwo europejskie i wiele pozaeuropejskich posiada rozumiane jak wyżej elity: ludzi odpowiedzialnych za stan swej wspólnoty, rozumiejących jej symbole, dążenia i lęki, i gotowych dla niej pracować; elity te mają zwykle dostęp do szerokiej wymiany myśli, mediów i wydawnictw, oraz realny wpływ na tworzenie i stosowanie prawa, a także np. programów szkolnych czy uniwersyteckich. Pierwszym zadaniem tych elit jest umacnianie poczucia tożsamości, również narodowej, ale także np. bycia obywatelem, członkiem demokracji, Europejczykiem, czy Amerykaninem.
Czy to oznacza, że w Polsce nie było w ostatnich 13 już latach licznych grup ludzi energicznych, wykształconych, gotowych pracować dla rozmaicie rozumianego wspólnego dobra, rozumiejących potrzeby i ograniczenia, również historyczne i kulturowe swych współobywateli, którzy zarazem mieliby środki realizowania wspólnych celów? Czy nie było elit, choćby kandydatów na elity?
Moim zdaniem grupom, działającym na pozycji elit zwykle brakowało przynajmniej jednego z wymienionych wyżej czynników. Jeżeli były pieniądze i możliwości działania, to nie było poczucia wspólnoty z systemem wartości społeczeństwa polskiego i jego „kodem kulturowym”, Jeżeli było takie zrozumienie, brakło dostępu do pieniędzy i forum publicznego. Co gorsza, jednostki lub grupy, które spełniały (niekiedy spełniają do dziś) pozytywne kryteria „bycia elitą” były celowo ograniczane przez wpływowe grupy z „roju”, paraelity, dysponujące przede wszystkim finansami. Były więc izolowane, przemilczane, i sprawnie eliminowane, naznaczane jako „wariaci”, „paranoicy”, „oszołomy” itp. (typowe zawołanie: „niemożliwe! co też się stało z tym cudownym człowiekiem?”). Rolę „spychaczy” odgrywali ludzie, którzy mogliby pełnić rolę elit, brakowało im jednak nade wszystko identyfikacji ze społeczeństwem polskim.
Przypomnijmy parę oczywistości z psychologii społecznej. Warunkiem zdrowej mentalności społeczeństwa, m.in. warunkiem uniknięcia anomii, a tym samym warunkiem aktywności społecznej (bo powstaje pytanie, jakie to przeszkody – prócz braku pieniędzy na działalność – sprawiły, że ci „spychani” po prostu nie skrzyknęli się i nie stawili skutecznego oporu, przeciwnie, petryfikowali raz przyjęte nieskuteczne postawy i łatwo było ich skłócić). Warunkiem zatem zdrowej mentalności jest świadomość, kim się jest, i że jest się kimś godnym szacunku. Żeby być sobą, trzeba być kimś, powiedział ktoś sławny, ale do tego trzeba najpierw wiedzieć, kim się jest. Żeby dobrze, aktywnie funkcjonować, np. podejmować ryzyko (również gospodarcze), płacić dłużnikom, nie spóźniać się, nie narzekać, trzeba najpierw siebie rozpoznawać, następnie akceptować, potem szanować, cenić, a może nawet lubić. To było zadanie dla elit lat transformacji: umocnić Polaków w wierze, że są zdolni, że mogą.
Czy w Polsce mamy elity w powyższym rozumieniu? Czy te paraelity, które zaznaczyły się w ostatnich 13 latach, umacniały Polaków w ich poczuciu tożsamości? Moim zdaniem, odpowiedź na obydwa pytania brzmi: nie.
Ponieważ nie przedstawiam tu poważnej dysertacji naukowej, a tylko garść spostrzeżeń, skupię się na tym, co uważam za szczególnie istotne w wywołaniu wspomnianego na wstępie kryzysu, ze świadomością, że istotne były również inne czynniki, ani nie rozstrzygając, w jakim stopniu wpłynęło na ów kryzys. Za szczególnie istotny uważam więc fakt, że konstytutywne moim zdaniem dla poczucia tożsamości Polaków pojęcie polskości stało się obiektem specjalnego stosunku opiniotwórczej części społeczeństwa, posiadającej szeroki dostęp do mediów i władzy. Ten specjalny stosunek to konsekwentne, negatywne kojarzenie pojęcia polskości w wypowiedzi publicznej, oraz wytwarzanie poczucia winy w społeczeństwie za to, że jest polskie właśnie.
Poczucie tożsamości, warunek skutecznego działania obywatelskiego, zaburzone jest w Polsce od ponad 200 lat przez znane zaszłości historyczne. Permanentne, całkowicie realne i potwierdzane wydarzeniami historycznymi poczucie zagrożenia, syndrom straty i żałoby, sprawdzanie się głównie pesymistycznych prognoz, brak poczucia wyrazistych granic terytorialnych i osobistych, w pewnych okresach brak nazwy państwa (a więc możliwości legalnego określenia siebie) i brak prawa do własnego języka – wszystko to wytworzyło w Polakach specyficzny syndrom ludzi spostrzegających głównie negatywne aspekty rzeczywistości, wiecznie niezadowolonych, narzekaczy. Słynne „polskie narzekactwo” wydestylowało się więc z dwuwiekowych tragicznych doświadczeń. Jest to syndrom ludzi, łatwo mobilizujących się do walki i improwizacji, nie umiejących jednak współpracować systematycznie, z trudem planujących swe działania, co znamy wszyscy na codzień. Ludzi rzeczywiście często prześladowanych, wskutek czego odruchowo podejrzliwie nastawionych przeciwko wszelkim władzom i hierachiom. Te polskie wady narodowe wyhodowały się w nas przez lata niewoli, powstań i wymuszonej bierności, apatii społecznej, kryjącej wszakże tak często indywidualną odwagę i aktywność konspiracyjną. Bardzo nam szkodzą, ale żeby się ich pozbyć, trzeba zacząć od budowania poczucia własnej wartości i wyrazistego poczucia granic każdego Polaka. Czy rozdzierając dziś szaty nad mentalnością polskiego rolnika, pazurami broniącego ziemi przed Europą, „bo wykupi”, pamiętamy np., że circa dwie trzecie Polaków w ostatnich pokoleniach to wypędzeni lub przesiedleni, którzy stracili domy, mieszkania, majątki, a przynajmniej poczucie zakorzenienia? To nie było 200 lat temu, w czasach „polskiej anarchii” (jeden z liczmanów służących do niszczenia pozytywnego poczucia polskości), o tym opowiadał ojciec i dziadek, o tym wie każdy młody Polak, który dziś nie ma za co kupić mieszkania. Dzieła dopełnił komunizm.
Charakterystyczną więc cechą grup opiniotwórczych i politycznie sprawczych pierwszej połowy lat 90. było dokonywanie przekształceń politycznych, społecznych i gospodarczych przy jednoczesnym podkopywaniu (lub milczącej zgodzie na podkopywanie) poczucia własnej wartości obywateli, kwestionowaniu ich poczucia sprawiedliwości, zmysłu moralnego, a nawet wydolności umysłowej, oraz zaniedbywaniu, lekceważeniu, wyśmiewaniu, a nawet piętnowaniu istotnych znaków polskości.
Pełniące rolę elit grupy, często zasłużone walką o wolną Polskę, a znajdujące się po 1989 roku w społecznym polu widzenia (często drogą specjalnych przywilejów materialnych lub moralnych), spróbowały niemożliwego. Jednocześnie usiłowały wciągnąć obywateli w proces przemian i budowy społeczeństwa obywatelskiego (słusznie, choć moim zdaniem niezdarnie, za mało pobudzając ich zaangażowanie, ale to temat na inny artykuł), a zarazem odpychały ich od ważnych dla nich pojęć i symboli, przede wszystkim pojęcia polskości, a w późniejszych latach solidarności.
Pojęcia polskości i solidarności, te symbole więzi, potrzebne były Polakom w 1989 roku jak powietrze. Były tym, czego w owym płynnym, niemal rewolucyjnym czasie mogli się uchwycić. Bez tłumaczenia, co to znaczy. To była tożsamość. To rozumiał każdy. W polskość elity mogły wpisać niemal dowolną pozytywną treść.
Nie przesądzam, która z tych przyczyn brała górę w myśleniu paraelit w Polsce lat 90. Początkowo zaspokojono przynajmniej istotne interesy materialne spauperyzowanych przez komunizm środowisk (płace budżetówki, np. nauczycieli i lekarzy, dano paszporty, co umożliwiło wyjazdy „za chlebem”, ale co ważniejsze, kontakt ze światem), jednakże nie tylko zaniedbano budujące tożsamość istotne wartości społeczne, ale wręcz zaatakowano je. Nie mieliśmy do czynienia z okupacją ani najeźdźcą, ale brak zrozumienia paraelit dla społecznie cenionych wartości był wprost zdumiewający, wyprodukował zresztą w rezultacie znaczne grupy społeczne, spostrzegające paraelity jako obce ciało.
W 1989 roku śmiertelnie zmęczeni oczekiwaniem na niepodległość Polacy byli gotowi do normalności. Wiedzieli, że normalność to nie jest utopijny brak przestępstw, ale sprawiedliwe prawa i dobrze działająca policja i sądy. To nie jest zabieranie bogatym, by dać biednym, ale przywrócenie cywilizowanych stosunków własnościowych i oddanie prawowitym właścicielom, co im się należy. To nie polowanie na czarownice, ale nazwanie zbrodni zbrodnią, a kata katem. To nie gwarancja stuprocentowego zatrudnienia, ale zakaz wyzysku. To nie nakaz kupowania w małych sklepikach, ale brak przywilejów dla supermarketów. To nie jest nierealne „zwalczenie” korupcji, tylko jawność państwa i urzędów. Społeczeństwa, które tak sobie zorganizowały życie, mają zdrową mentalność. I takiego zorganizowania państwa oczekiwali od swych elit Polacy, można to sprawdzić we wszystkich badaniach z tamtego czasu.
I właśnie wtedy, w nowo odzyskanym wolnym państwie, kandydaci na nowe elity zaczęli gwałtownie Polaków przekonywać, że są źli, bo czują się… Polakami właśnie. Poczucie polskości utożsamiano nachalnie z nacjonalizmem. „Patriotyzm to bardzo brzydkie słowo, bo zakłada nienawiść do innych narodów” powiedziała kiedyś prof. Maria Szyszkowska w Polskim Radio, podsumowując wieloletnie starania redaktora Adasia o skompromitowanie tego pojęcia. Ileż wysiłku publiczne media włożyły np. w wylansowanie i ożywienie Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, byle tylko nie pomagać Caritasowi, naturalnemu środowisku pracy społecznej w kraju, gdzie 97% podatników wyznaje chrześcijaństwo! Ledwo co się ludzie ucieszyli niepodległością, perspektywą połączenia się z Europą, dowiadywali się, jakie to z nich marne nacjonalistyczne kreatury, jakimi idiotami, prostakami są ich bohaterowie i idole, jak niemożliwe, śmieszne i niemoralne są ich oczekiwania, że dostaną za swoje lata walki i trwania w polskości choćby marną, moralną satysfakcję. W podobnym stylu paraelity rozegrały niedawno sprawę Jedwabnego, zajmując się głównie wpędzaniem wnuków w poczucie winy za cudzych dziadków, zamiast poszukiwaniem prawdy.
Ledwo co powstała wolna prasa, już zaczęła tę wolność wykorzystywać do obrażania Polaków i polskości. Osobnym przedmiotem analizy powinno stać się zjawisko na skalę światową pismo NIE, i jego rola dla polskiej atmosfery społecznej. W piśmie tym na początku jego istnienia z upodobaniem łączono polskie symbole narodowe z treściami pornograficznymi, a żeby nie być gołosłowną, to delikatnym, którzy „nawet nie brali tego do ręki” opowiem, że w jednym z pierwszych numerów przedstawiono tam mapę Polski jako damskie narządy, w których środek wbito drzewce z polską flagą. Paraelity bredziły o wolności słowa, a prokurator nie widział w tym nic szczególnego, chyba nie ze względu na trudności ze zdefiniowaniem pornografii (bezczeszczenie symboli narodowych jest karalne). Nikt nie zainteresował się też, czy pismo to nie płaci władzom miejskim za wynajęcie lokalu na redakcję wielokrotnie mniej niż inni przedsiębiorcy.
Inny, mniej drastyczny przykład, dotyczył Programu III Polskiego Radia, a więc radiostacji, obarczonej z kolei ustawową misją wspierania wartości narodowych, czego Urban nie musi. Pewnego pięknego sobotniego przedpołudnia w pierwszej połowie lat 90. nadano tam półtoragodzinny program satyryczny, wyśmiewający postaci z Trylogii. Zidiociały najwyraźniej pan Wołodyjowski sylabizuje napisany z wyraźnym trudem list do przyjaciela, niezdarnie opisując swe przygody. List kończy się słowami: „Wołodyjowski i Basia, całując waści kutasia”. Takie tematy, takie sformułowania przygotowała szacowna dziennikarka Trójki, a zatwierdzili je światli, obarczeni misją publiczną szefowie. To właśnie bawiło paraelity, to uważali za warte rozpowszechniania, program był wielokrotnie potem powtarzany.
Przykłady niestety można by mnożyć. Takimi treściami, takim stosunkiem do polskości i jej symboli karmili się polscy słuchacze i czytelnicy masowi.
Szczególne było przez te lata niezrozumienie przez paraelity specyfiki polskiego katolicyzmu i jego związków z obyczajowością i polskim poczuciem tożsamości. Należy cenić działania i dyskusje, które mają ulepszyć i wzbogacić życie duchowe wyznawców wiary, z która w Polsce identyfikuje się około 95% obywateli, można boleć nad zbyt ludowym ujęciem wiary, nad rozbieżnościami między przykazaniami Dekalogu a codzienną praktyką, trudno jednak powstrzymać się od zdumienia, gdy widzi się kompletny brak zrozumienia, jakim wykazywali się przedstawiciele paraelity, dzięki swej pozycji obdarzeni niewątpliwym znacznym wpływem w społeczeństwie. Wydawałoby się np., że szacunek dla cudzych wierzeń, niezgoda na publiczne bluźnierstwo (zapisana skądinąd w kodeksie karnym), zrozumienie życia w rytmie katolickich świąt, to podstawowe warunki funkcjonowania w polskim życiu publicznym, podobnie jak szacunek dla przekonań, symboli narodowych oraz znaków pamięci w obchodach rocznic, nazewnictwie itp. Nic z tego. Kompletna głuchota na te potrzeby opiniotwórczych mediów i „autorytetów moralnych”, co więcej, doprawdy imponująca ilość energii, włożonej w obrzydzanie nam świąt, wiary, polskości itp. nasuwa podejrzenie, że paraelity nie tylko nie tych zjawisk rozumieją, ale i szczególnie ich nie lubią.
Tam, gdzie na łamach mało miejsca, zawsze znajdowało się go jednak dosyć, by skrytykować polskość i wszystko, co dla Polaków ważne, poważne, wartościowe, do czego ludzie są przywiązani i czego po prostu chcieli. Jaka śmieszna jest polska choinka, naprawdę przecież niemiecka, hopsa pod nią na golasa, będziesz prezentem; zagrać mamie na nosie i nie pójść do niej w święta, a niech płacze („Cosmopolitan”)! Karp na Wigilię? zastąpić go sumem albo płetwami rekina (prasa kobieca). Program II telewizji musiał aż przepraszać słuchaczy po wystawieniu w święta wielkanocne audycji Magdy Umer, w której Chrystus pod krzyżem się…, nie, nie powtórzę (nadano ją najpierw w radiowej Trójce).
Przytoczę dwie rozmowy, w których uczestniczyłam. Pierwsza to dyskusja, przeprowadzona w niższych, ale wpływowych gremiach kierowniczych Polskiego Radia na temat przyczyn spadku słuchalności, odnotowanego podczas obchodów tysiąclecia kanonizacji św. Wojciecha kilka lat temu. Obchody te nadawano w Radiu do znudzenia przez chyba tydzień, po sześć-osiem godzin dziennie. Odnotowano wtedy ze zdziwieniem wyraźny spadek zainteresowania programem, i to szczególnie wśród słuchaczy deklarujących się jako osoby wierzące i praktykujące. Zauważyłam w dyskusji, że katolicy, jak inni ludzie, nie mają ochoty tak długo wysłuchiwać audycji o najwspanialszym choćby człowieku (może o papieżu, ale to inna historia), katolicy chcą słuchać zwykłego, ciekawego programu, wiadomości, muzyki itp., tylko żeby ten program nie obrażał ich świętości. Żeby np. nie przekonywano ich, że Wielkanoc naprawdę jest pogańskim świętem wiosny, i by nie wołano psychologa, który z całą powagą doradzi, jak „asertywnie” uniknąć spędzenia świąt z rodziną (przykłady autentyczne, z radia). Za pieniądze ich właśnie, katolickich podatników.
Inna rozmowa miała miejsce w jednym z ministerstw, gdzie przygotowywano bardzo ważne spotkanie na wysokim szczeblu międzynarodowym. Okazało się, że niefortunnie wyznaczono je w święto Bożego Ciała. Bardzo wysoki urzędnik dowiedział się dopiero przy tej okazji, że zawsze wypada ono we czwartek. Nie miał o tym pojęcia, używał określenia: „aha, to oni mają wtedy święto”. Oni, czyli my.
Bohaterowie moich anegdot to co prawda peerelowskie skamieliny, ale ileż wysiłku włożyły swego czasu paraelity, by tacy ludzie mogli pozostać na swoich stanowiskach, i straszyć i obrażać społeczeństwo swoimi posunięciami.
Ale sprawa nie sprowadza się do jednego pisma czy kilku osób, nawet na kluczowych stanowiskach. Przecież na to wszystko powinni były zareagować ludzie wykształceni i odpowiedzialni za wspólnotę, w której żyją, inni dziennikarze, naukowcy, autorytety moralne. Ci, co mieli prawdziwy dostęp do mediów, socjologowie, publicyści wykazali jednak zdumiewającą pobłażliwość, i równie zdumiewającą gotowość do uczestnictwa w tym psuciu nam samopoczucia jako Polaków. Pewna poważna pani profesor wyjaśniała mi np., że dość już tego nacjonalizmu, tych wszystkich rocznic, obchodów, pomników, trzeba z żywymi naprzód iść…, tfu, co ja mówię, to Asnyk, kompletnie passé.
Kiedy obserwowałam, co Polakom „sprzedawali” politycy, prowadząc nas do Europy, której nigdzie nie ma, wydawało mi się wręcz, że chodzi o to, żeby czuli się coraz paskudniej, żeby nie mieli ochoty już więcej być Polakami, czyli sobą. Wydawało się, że wyzbycie się poczucia i dumy z polskości to niezbędne przygotowanie do wejścia do Unii Europejskiej.
Ach, jak wspaniale i bezlitośnie smagają do dziś „te nasze polskie wady”, tę „naszą polską nietolerancję”, to „nasze polskie zakłamanie religijne” popularne radia i gazety! Ach, ta „nasza polska pruderia”, „Gazeta Dom” doniosła, że aż 92% Polaków jada śniadania w szlafroku, a przecież powinni nago!
Taka była atmosfera tych trzynastu lat wolności, a przecież to tylko pojedyncze przykłady. A wszystko to w kraju, gdzie jednocześnie wystąpiło wiele arcypoważnych problemów gospodarczych i cywilizacyjnych, w kraju, któremu poczucie własnej wartości u obywateli jest potrzebne jak powietrze.
Polacy, jak napisałam, postępują racjonalnie. Nie chcą staromodni, zapóźnieni, nieeuropejscy. Weźmy przykład racjonalności pierwszy z brzegu, nie polityczny, choć w Polsce wszystko jest polityczne. „Rzeczpospolita” poinformowała niedawno o „naszej polskiej” niechęci do finansowania kultury, m.in. dzieł i wyjazdów Katarzyny Kozyry. Zaściankowa polska mentalność z pewnością. Na tej samej stronie „Rzeczpospolita” poinformowała jednak jednocześnie, jak krytycznie Nowy Jork przyjął wystawę tej artystki. Więc może mamy dobry gust?…
A państwowych pieniędzy brakuje na biblioteki, książki historyczne i o sztuce, na budowę pomników.
Jak to nieprzyjemnie być Polakiem, może lepiej byłoby wcale nim nie być? – myśli sobie niejeden, kiedy słucha, jak dwóch utytułowanych naukowo, dyżurnych komentatorów radiowych ogłasza po jakiejś awanturze z bijatyką na stadionie, że „właśnie taka jest prawdziwa Polska!” Albo publicysta, który z subtelnością tenisisty latami ciął równo po wszelkich, i głupich, i najsympatyczniejszych nawet i nieszkodliwych przejawach polskiej tradycji, wszystkie go równie denerwowały, tak jakby zły był już sam fakt, że polskie.
A jakie są skutki? No i mamy efekty. 40% frekwencji w wyborach. Lepper dostał 10%, ale są nadzieje, że dostanie więcej. Okopują się „twierdze polskości”, gdzie hulają sobie różni spryciarze i manipulanci.
Rolą prawidłowo ukształtowanych elit powinno być w pierwszym rzędzie umacnianie poczucia tożsamości obywateli. Jest to warunek podstawowy powodzenia dalszych działań: publicznego stawiania pozytywnych dla obywateli celów, a potem pobudzania i podtrzymywania energii społecznej do ich realizacji. Dawniej pozytywnym celem często była walka zbrojna o wolność, zachowanie substancji narodowej, krótko budowanie własnego państwa (1918 – 1939). Energię tę pozytywnie wobec społeczeństwa nastawione i odpowiedzialne elity powinny organizować wokół pozytywnych emocji, symboli i haseł oczywistych dla wszystkich, najczęściej niedokładnie zdefiniowanych, ale wystarczy, jeżeli w danym momencie nośnych w praktyce, by formułować wspólne cele i realizować wspólne dobro. Takim hasłem po 45 latach komunizmu było zawsze w Polsce aktualne pojęcie polskości i – po 1980 roku i ośmiu latach stanu wojennego – solidarności. Polskość rozumiała się samo przez się. „Solidarność to taka mniejsza niepodległość” – mawiał śp. Bogumił Studziński, oddając w ten sposób powszechną intuicję społeczną. Inny autor trafnie powiedział: solidarność znaczy więź. Podobnego, budującego poczucia więzi dostarcza polskość.
Idea, że można twórczo zaangażować obywateli, odbierając im zarazem siły przez kwestionowanie podstawowych dla ich poczucia tożsamości symboli i pojęć, nie przynosi zaszczytu swoim twórcom, operacja bowiem się udała, tylko pacjentowi odechciało się żyć. Świadczy o kompletnej bezmyślności paraelit i graniczącej z pychą ich wierze we własną omnipotencję, oraz o chęci manipulowania współobywatelami. Stratedzy wojskowi wiedzą, że nawet okupacja wojenna może być względnie skuteczna, można zachować spokój w najbardziej nawet buntowniczym podbitym narodzie, gdy najeźdźca znajdzie minimum poparcia, realizując istotne wartości lub interesy podbijanego społeczeństwa (pisał o tym Clausewitz).
Powstaje pytanie o cele paraelit, skoro nie są one zbieżne z celami społeczeństwa. Na to pytanie spróbuję odpowiedzieć kiedy indziej.
————————————–
Tekst w pierwotnej formie ukazał sie na portalu abcnet.pl w 2002 roku i w skróconej formie i ze zmienionym tytułem („Polubić rodaków”) na łamach „Rzeczpospolitej” w sierpniu 2002.

Teresa Bochwic

Teresa_Bochwic